Przemówienie Jarosława Kaczyńskiego na lubelskiej konwencji w dużej mierze miało charakter ideologiczny, wprowadzało w świat jego wizji i wartości rządzącej partii. Prezes przedstawił konstrukcję, u której podstawy leży „przyrodzona godność”, a ludzie połączeni są w dwie nadrzędne wspólnoty – rodzinę oraz naród, które mogą się realizować tylko w ramach państwa i pod jego nadzorem. A nad tym wszystkim czuwa Kościół katolicki, którego autorytet muszą uznawać również ateiści, bo poza nim jest tylko nihilizm. Kto nie mieści się w tym modelu, pozostaje, jak należało rozumieć, poza pierwszym kręgiem troski i bezpieczeństwa zapewnianym przez PiS. Konserwatywno-narodowo-katolickie państwo ma być źródłem moralnych norm i wzorców zachowań.
To już rozwinięty orbanizm, na wzór systemu węgierskiego, w którym kooptacja do systemu jest warunkiem korzystania z rozmaitych praw i profitów. Przynależność do dominującej grupy nie jest obowiązkowa (zresztą nie wszyscy są przyjmowani), ale sprzeciw wobec niej prowadzi do wyobcowania, osiągnięcia statusu „gorszego sortu”. W orbanizmie, przejętym przez Kaczyńskiego, wolność polega na swobodnym wyborze jedynie słusznej opcji wskazanej przez władzę. Tworzy się państwo wewnętrzne. Domyślne hasło jest takie: dołączcie do nas albo nie wchodźcie nam w drogę. Kaczyński jeszcze raz podkreślił przy tym totalność swojego projektu: powodzenie dalszych programów socjalnych jest według niego ściśle powiązane z dokończeniem reformy sądownictwa. Obywatele mają zrozumieć, że ten pakiet jest nierozerwalny, i to, co PiS robi z ustrojem państwa, jest konieczne dla wypłacania 500 plus i emerytalnych trzynastek. To jest jedna z fundamentalnych zasad „dobrej zmiany”.
Kaczyński wymienił jeszcze jedno pojęcie: późny postkomunizm, tak nazywając cały okres III RP do 2015 r.