Dowody na ich udział w aferze „farmy trolli” w Ministerstwie Sprawiedliwości to głównie poszlaki. Print screeny z konwersacją to nie odciski palców: nie można być pewnym ich autentyczności. Czy dziennikarze mają prawo na tej podstawie pisać o udziale konkretnych 12 sędziów w zorganizowanej, kierowanej przez wiceministra sprawiedliwości Łukasza Piebiaka grupie zbierającej i rozpowszechniającej pomówienia i donosy na sędziów przeciwnych „dobrej zmianie” w sądownictwie? Odpowiedź na to pytanie może się okazać ważna i precedensowa nie tylko w tej sprawie.
Print screeny można w sądzie podważyć. Tak samo, jak można byłoby podważyć – gdyby sprawa trafiła do sądu – „taśmy kelnerów” z warszawskich restauracji. Ale bohaterowie tamtych nagrań (głównie politycy PO) nie twierdzili, że taśmy są zmontowane albo że ktoś imitował ich głos. A przede wszystkim: wtedy prokuratura działała, przesłuchiwała świadków, zabezpieczała dowody. Pamiętamy choćby dramatyczną scenę wyrywania laptopa współautorowi pierwszych tekstów o aferze taśmowej Sylwestrowi Latkowskiemu, wówczas naczelnemu tygodnika „Wprost”.
Ktoś się podszył
Czy jeśli dowody można było podważyć, dziennikarze nie powinni byli pisać o aferze taśmowej? Czy dochowanie staranności dziennikarskiej wymaga zebrania dowodów procesowo niepodważalnych? Jeśli tak – to likwidujemy kontrolną rolę mediów.
Sędziowie zaprzeczają, że osoby występujące na komunikatorach pod ich nazwiskami to oni. Mówią, że ktoś się pod nich podszył lub że korespondencja została wykreowana jako fałszywy dowód. Jedyny z nich, który deklarował („Gazecie Wyborczej”), że wyzna prawdę o udziale sędziów w tej aferze – Arkadiusz Cichocki – trafił do szpitala, a potem zniknął.