Nie ulega wątpliwości, że gesty grają w polityce ważną rolę. Ale w polskiej polityce zagranicznej ich znaczenie sięgnęło absurdu. Wystarczy wspomnieć zachwyty nad (domniemaną) wiedzą historyczną Trumpa po jego wystąpieniu na placu Krasińskich w 2017 r., co miało świadczyć o znaczeniu Polski w Białym Domu. Teraz wahadło wychyliło się w drugą stronę – Polska podobno została upokorzona, bo Trump, odwoławszy pod tym pretekstem wizytę w Warszawie, zamiast walczyć z huraganem – tak jak Morawiecki z powodzią – grał w golfa. Można by się przyczepić, że na pole golfowe poleciał rządowym helikopterem, ale litości – miał biegać z młotkiem i zabijać deskami okna na wybrzeżu Florydy? Zapewne trafnie uznał, że jego nieobecność w kraju przy tak dużym zagrożeniu kataklizmem mogła źle wypaść w sondażach. I tyle. Skupmy się na poważnych sprawach.
Zasadnicze pytanie brzmi: do czego są nam potrzebni Amerykanie? Romantycy oburzą się na tak instrumentalne potraktowanie najważniejszego sojusznika, bo przecież – jak powiedział w Warszawie wiceprezydent Mike Pence – wiąże nas coś dużo głębszego – wspólnota wartości, honor. „Nikt nie walczył z większą odwagą i determinacją niż Polacy. W trakcie trwającej kilka dziesięcioleci walki przeciwko tyranii Polska udowodniła, że jest ojczyzną bohaterów” – powiedział w niedzielę na placu Piłsudskiego. No dobrze, połechtali nas gdzie trzeba. Ale czy naprawdę jesteśmy tak naiwni i zakładamy, że Amerykanie nie zadają sobie pytania: do czego są nam potrzebni Polacy?
Według rządu PiS największym zagrożeniem dla Polski jest Rosja, i trudno się z tym nie zgodzić. Czy obecna administracja USA podziela te obawy? Można mieć wątpliwości. I nie chodzi tu wcale o kontakty sztabu Trumpa z Rosjanami – niekoniecznie musiały one wynikać z większego planu, były raczej przejawem radykalizacji obozu Trumpa, dla którego Hillary Clinton nie była już konkurentką, ale zdrajczynią.