Dziesięć lat temu, w 2009 r., ponadpartyjne obchody rocznicy wrześniowej katastrofy sprawiały wrażenie rzeczywistej nowej ery. Prezydent Lech Kaczyński i premier Donald Tusk na Westerplatte, ramię w ramię z kanclerz Angelą Merkel i premierem Władimirem Putinem, potępiającym pakt Ribbentrop-Mołotow jako „niemoralny” – to wyglądało na dużo więcej niż nowy styl i ton w rozdrapywaniu starych ran oraz wojennych i powojennych traum.
PiS tegoroczne obchody zaprogramował jako część swojej kampanii wyborczej w stylu warszawskiego hołdu połowy świata składanemu Andrzejowi Dudzie, który odwoływał się do militarnych i moralnych polskich zasług wojennych i przestrzegał sojuszników przed znowu zaborczą Rosją. Nieobecność prezydenta Trumpa i przemilczenie roli wspólnoty europejskiej w wystąpieniu prezydenta RP zepsuła tę liturgię słowa. A stylistyczne zastąpienie od lat podkręcanych przez PiS roszczeń do niemieckich reparacji słowem zadośćuczynienie jest może sygnałem, że rządzący dziś Polską chcą na zewnątrz zatrzeć tę antyniemiecką kampanię, którą od lat nakręcają przy każdych wyborach. W 2005 r. był to – według wzorów PRL – Grunwald i „dziadek z Wehrmachtu”. Potem Tusk jako polityczne dziecko wyniańczone przez Angelę Merkel, rzekoma „opcja niemiecka” Ślązaków, a teraz Gdańsk, który jakoby chce do Niemiec. A nade wszystko należne ponoć Polsce 80 lat po wojnie bilionowe reparacje.
W tym żerowaniu na zadawnionych antyniemieckich odruchach w części polskiego społeczeństwa nie ma jakoś mowy o wartości Ziem Zachodnich i pozostawionym tam poniemieckim mieniu. Jakby utrata dawnych Niemiec wschodnich na rzecz Polski w tym rachunku się nie liczyła, bo to „tylko” odszkodowanie za utracone na rzecz ZSRR Kresy Wschodnie.