To nie była zła wizyta. Nie doszło do żadnej gafy, nikt nie został uchwycony na zdjęciu w niezręcznej pozie, przemówienia w rocznicę wybuchu wojny były podniosłe i wzruszające, a zapewnienia o szczególnych relacjach łączących Warszawę i Waszyngton – liczne i poważne. Sam fakt, że w trybie pilnym w Warszawie pojawił się zastępca Trumpa i odbył prawie cały przewidziany dla swojego zwierzchnika program spotkań, podpisów i konferencji, świadczy o tym, że Amerykanie zrobili wiele, by przynajmniej wizerunkowo wszystko wyglądało jak najlepiej. Ale gdy w internecie pojawiły się zdjęcia Trumpa grającego w golfa, który odwołał podróż do Polski, tłumacząc się obawami o skutki huraganu Dorian i koniecznością monitorowania jego trasy, widać było, że coś w oficjalnych narracjach się nie zgadza. A gdy Mike Pence poza zapewnieniami nie przywiózł do Warszawy wielu oczekiwanych tu konkretów, ważna wizyta dwustronna zaczęła wyglądać na bardzo jednostronną. Taką, która ma służyć głównie interesom USA.
Czytaj także: Prezydenci i huragany. Jak żywioł może namieszać w polityce
Prezydent Duda swoje, Pence swoje
Trzeba przyznać, że i z polskiej strony dał się słyszeć ton niewspółbrzmiący z narracją Białego Domu. Prezydent Andrzej Duda dwukrotnie zdecydował się wypowiedzieć słowa, które można było odebrać jako krytykę sugestii Trumpa o tym, że nie miałby nic przeciwko włączeniu Rosji na powrót do spotkań przywódców najważniejszych krajów świata – czyli przywrócenia formatu G8 zamiast G7. Duda w obecności Mike′a Pence′a na pl. Piłsudskiego, przestrzegając przed skutkami pobłażania rosyjskiemu imperializmowi, powiedział: „business as usual i przymykanie oczu to nie jest recepta na zachowanie pokoju. To jest prosty sposób na rozzuchwalenie agresywnych osobowości. To jest prosty sposób na to, by dać de facto przyzwolenie na kolejne ataki”.
Te słowa, wypowiadane tydzień po szczycie G7, na którym trumpowski pomysł przywrócenia Rosji spotkał się z miażdżącą krytyką, były niczym przyłączenie się do niej. Żeby wszystko było jasne, Duda powtórzył to na konferencji prasowej. Pence szukał wtedy czegoś w swoich papierach, ze spuszczonym wzrokiem.
Warszawa nie otrzymała tego, czego oczekiwała przynajmniej w dwóch obszarach – wojska i wiz. Jasna deklaracja zniesienia barier w podróżowaniu nie padła, wiceprezydent USA złożył kolejne zapewnienie, że Polska jest na dobrej drodze. Nie wsparł go jednak twardymi danymi o odsetku odmów – gdyby delegacja USA przywiozła liczbę poniżej 3 proc., zniesienie wiz można by uznać w zasadzie za przesądzone. Pence mówił jednak, że to wymaga weryfikacji, choć wyrażał nadzieję, iż nastąpi w ciągu tygodni.
Czytaj także: Co zostało z amerykańskiego Fort Trump w Polsce?
W sprawach wojskowych bez konkretów
Sprawa wiz, choć symboliczna i politycznie na pewno istotna przed wyborami (gdyby PiS mógł się pochwalić ich zniesieniem, potwierdzałoby to jego skuteczność w polepszaniu relacji z USA dla niewyrobionego wyborcy), nie jest jednak tak istotna jak kwestie współpracy wojskowej. To największe rozczarowanie tej wizyty – nie został podpisany żaden nowy dokument ani nie padło żadne oświadczenie konkretyzujące deklarację polityczną prezydentów z czerwca.
Stało się tak mimo zapewnień szefa MON, że nowe lokalizacje dla dodatkowych wojsk USA w Polsce są już uzgodnione i tylko czekają na ogłoszenie. Mało tego, Mariusz Błaszczak pisał na Twitterze, że nie chodzi o sześć, ale o siedem miejsc. A jednak nie podał ich do publicznej wiadomości ani na konferencji z Johnem Boltonem, doradcą prezydenta USA ds. bezpieczeństwa, zaaranżowanej w zastępstwie planowanego spotkania z sekretarzem obrony Markiem Esperem, ani później w czasie wizyty wiceprezydenta Pence′a.
Najwięcej wątpliwości co do statusu polsko-amerykańskich uzgodnień zasiał Andrzej Duda, który podczas konferencji z Pence′em wyraził nadzieję, że porozumienie uda się podpisać do końca roku i że uda się uzgodnić lokalizacje dla wojsk. Jeśli prezydent się nie przejęzyczył, użyte przez niego sformułowania przeczą wcześniejszym komunikatom MON, jakoby wszystko było już dogadane.
Nie oznacza to, że realizacja czerwcowego porozumienia całkowicie utknęła – np. na koniec września polskie władze planują uroczystość związaną z ustanowieniem w Poznaniu stałego dowództwa dywizji US Army. Ale aby zrealizować wszystkie uzgodnione przez Dudę i Trumpa elementy wzmocnienia obecności USA, do zrobienia jest tyle, że każdy przestój może budzić zaniepokojenie. Zwłaszcza że do Brukseli wyjeżdża dotychczas odpowiedzialny za negocjacje wiceminister obrony Tomasz Szatkowski, a MON wciąż nie poinformował, kto go zastąpi w tej roli.
Warszawa musi czekać
W kwestii twardego bezpieczeństwa Warszawa musi więc czekać – i pytanie, czy wystarczy, że poczeka, aż jasny będzie wynik wyborów w Polsce i kształt przyszłego rządu. Każda dalsza zwłoka będzie sygnałem ostrzegawczym, że zwiększenie obecności wojskowej jest włączone w kalendarz wyborczy... w USA i tak naprawdę zależy od decyzji kolejnego prezydenta. Już wiadomo, że w budżecie na 2020 r. Kongres nie wskazał konkretnych sum na stacjonowanie wojsk USA w Polsce, choć wyraził generalne wsparcie dla „zwiększania trwałej obecności” w ramach ogólnego budżetu US Army (to głównie na wojskach lądowych spoczywa ciężar działań i bazowania w Polsce).
Jeśli jednak nowego porozumienia o stacjonowaniu wojsk nie uda się zawrzeć do końca roku, może się nie udać zagwarantowanie finansowania na dodatkowe znaczące jednostki nawet w 2021 r., a to by oznaczało, że cały projekt ląduje całkowicie w kolejnej kadencji. A kto wie, co będzie priorytetem za dwa lata.
Rosja okaże niezadowolenie?
Nie oznacza to, że wizyta amerykańskiej delegacji przeszła bez istotnych wydarzeń w kwestii bezpieczeństwa. Najistotniejszym było bez wątpienia spotkanie Johna Boltona ze swoimi odpowiednikami z Ukrainy i Białorusi w siedzibie polskiego BBN, u Pawła Solocha. Bolton wcześniej był na Ukrainie, Białorusi i w Mołdawii, więc poza Kijowem odwiedzał miejsca pozostające w bliskich związkach lub wręcz pod wpływem Moskwy. W Warszawie zrobił wspólne zdjęcie całej czwórki, które na 100 proc. wywołało na Kremlu furię. Mogło bowiem oznaczać, że po pierwsze, po kilku latach zostawiania spraw Europy Europie USA mocniej angażują się w regionie, a po drugie – że do tej pory przychylne Moskwie stolice przynajmniej na poziomie rozmów to akceptują.
Można to ocenić pozytywnie – Polska włącza potężnego sojusznika w skomplikowane relacje na Wschodzie i być może będzie przez to miała łatwiej i w Kijowie, i w Mińsku. Ten medal ma jednak dwie strony, bo oczywiście Rosja nie omieszka wykorzystać jakiejś okazji, by dać odczuć nam swoje niezadowolenie. A jeśli tzw. format warszawski stanie się faktem, to znaczy gdy spotkania w podobnej formule będą kontynuowane, z jednej strony zyskamy okazję do nowej dyplomatycznej „ofensywy”, a z drugiej – staniemy się dla Kremla jeszcze bardziej niewygodni.
Wyznaczenie miejsc stacjonowania dodatkowych wojsk USA w Polsce byłoby doskonałą polisą ubezpieczeniową, ale niestety nie nastąpiło. Podobnie więc jak w przypadku niesławnej konferencji bliskowschodniej w lutym Warszawa posłużyła za przyjazną planszę potencjalnie ryzykownej rozgrywki. Obyśmy byli w tej grze figurą, nie pionkiem.
W Pekinie bez entuzjazmu
Już całkiem otwarcie Polska stanęła po stronie USA w innej rozgrywce z jeszcze silniejszym graczem. Podpisana w Warszawie deklaracja w sprawie technologii 5G uderza w interesy Chin – w sposób wymuszony lub wynegocjowany z Polską po kilku miesiącach wahań władz, czy jednoznacznie wspierać Amerykanów. Choć tekst dokumentu nie wymienia wprost ani Chin, ani firmy Huawei, użyte w nim zastrzeżenia dotyczące przejrzystości, kontroli rządowej i możliwości odwołania do niezawisłego sądu w praktyce eliminują udział Huawei i innych dostawców z Chin w budowie sieci 5G.
Chińczycy oferują technologie 5G taniej niż Europejczycy, ale dziś chyba nie ulega już wątpliwości, że prawdziwą ceną jest dostęp do danych. W zeszłym roku okazało się nawet, że Polska podejrzewa działających dla Huawei menedżerów o szpiegostwo. Ale dopiero teraz zdecydowała się podpisać dokument, który w Pekinie na pewno będzie odebrany bez entuzjazmu. Jeśli podobnie zachowają się inne kraje Unii, będziemy mniej narażeni na ripostę. Ale podejście do Chin i Huawei to jeden z tych tematów, gdy wyjątkowo trudno o zgodność, zwłaszcza między europejskimi potęgami z Zachodu, a ściślej: współpracującymi z USA krajami Wschodu.
O tej ścisłej – czasami aż za bardzo – współpracy świadczy jeszcze jedna wypowiedź, jaka padła przy okazji amerykańskiej wizyty. Prezydent Duda, chwaląc się wydatkami wojskowymi i modernizacją armii, zaoferował Amerykanom, że to od nich wkrótce kupimy więcej broni. „Nie jest dla nikogo tajemnicą, że czeka nas w najbliższych latach zakup kolejnych śmigłowców, które zastąpią te, których używaliśmy do tej pory” – mówił, jakby ujawniając nieogłoszony jeszcze przez MON priorytet zakupów.
Dalej było już konkretne wskazanie: „Wiadomo, że w tym zakresie USA produkują sprzęt, który jest z całą pewnością w absolutnej światowej czołówce, i mamy nadzieję, że tutaj firmy amerykańskie przedstawią swoje oferty. Z całą pewnością jest to sprzęt doskonały i cieszylibyśmy się, gdyby właśnie z takiego najlepszego sprzętu polska armia miała korzystać”. Dla firm z USA – Boeinga, Sikorskiego czy Bella – to nie zaproszenie do udziału w konkursie, to niemal obietnica kontraktu. Muszą tylko między sobą podzielić, co komu ma przypaść.
Bez przetargu wybrano w Polsce m.in. śmigłowce Black Hawk – dla policji i wojska – oraz kilka innych typów uzbrojenia z USA. Deklaracja prezydenta z jednej strony budzi więc nadzieję na unowocześnienie sprzętu armii, z drugiej rodzi obawy, czy przypadkiem coś nie zostało już uzgodnione, zanim w ogóle dowiedzieliśmy się, co chcemy kupić. Może gdy prezydent zwiedzać będzie we wtorek targi obronne w Kielcach, gdzie Amerykanie pokażą swoją siłę, wszystko stanie się jasne.