Nie ma odkupienia za zbrodnię II wojny światowej. Nikt i nic nie zwróci przerwanego życia, nie sklei na powrót rodzin, nie powoła do życia istnień, nie odbuduje domów, nie zatrze potwornych wspomnień. Odkupienie może istnieje w życiu pozagrobowym, jeśli ktoś w nie wierzy. W doczesnym nie ma ani takich słów, ani takich pieniędzy, które sprawią, że zbrodnia nazistowskich Niemiec zostanie wybaczona czy zamknięta. Nie ma zadośćuczynienia tragedii tych, których zamordowano, ani tych, którzy widzieli śmierć dziecka, rodziców, ukochanych, a później musieli żyć z tym obrazem pod powiekami.
Z drugiej strony, kiedy czytam wypowiedzi rządzących Polską, którzy grobowym głosem wyliczają niemieckie zbrodnie tylko po to, żeby w następnym zdaniu podstawiać kapelusz na pieniądze, czuję wstyd. Przed tymi, którzy ponieśli śmierć, a dziś w ich imieniu kupczy się ich i naszą tragedią. Naszą, bo każdy kogoś i coś stracił w tej wojnie, a pamięć o niej żyje w czwartym pokoleniu.
Opowieści o należnych nam reparacjach abstrahują od rzeczywistości. Polska nie wygrała II wojny światowej – wbrew temu, co wmawiały nam peerelowska propaganda i serial „Czterej pancerni”.
Czytaj też: Marek Ostrowski: Pamięć, przestroga i nadzieja
Niczego się nie nauczyliśmy
To cud, że uczestnicy tych wydarzeń nie doznali zbiorowego opętania zbrodnią. Że ludzie byli w stanie jakoś żyć, pracować, kochać i pamiętać. A przecież nie musiało tak być. Że w ten ciepły, słoneczny dzień, jak 80 lat temu, nie spoglądamy z obawą na zachodnią część nieba, nasłuchując brzęczenia nadlatujących bombowców.
Skala strat terytorialnych Niemiec po II wojnie mogła skutecznie przekreślić możliwość porozumienia, tak było po traktacie wersalskim. Stało się inaczej, uzasadnione pretensje ustąpiły przed pragmatyczną konstatacją – dzieci i wnuki nie mogą wiecznie żyć krzywdą rodziców i dziadków. Tak samo jak ich zbrodnią.
Pisał poeta: „Są w ojczyźnie rachunki krzywd, obca dłoń ich też nie przekreśli”. Nigdy do końca nie rozumiałem, dlaczego – mimo zagłady państwa – polskie piekiełko trwało na kolejnych emigracjach. Dlaczego zamiast zjednoczyć wszystkie siły do walki politycznej i zbrojnej, prowadzono nieustanne gry o pozorne wpływy, w tym o to, co zostało z Polski.
Od 2015 r. niestety rozumiem. I żałuję, że niczego, ale to absolutnie niczego nie nauczyliśmy się z historii wypalonej żelazem na naszej skórze.
Czytaj też: Steinmeier w Warszawie: Ta wojna była niemiecką zbrodnią
Lekcja wpisana w nasze DNA
Polska musi być zabezpieczona w swoich podstawowych interesach: w sile armii, gospodarki, spójności społecznej. Nic nie zabezpieczy nas mocniej niż my sami. Jednocześnie konieczna jest przynależność do twardego jądra europejskiego projektu. Nie możemy, jak kiedyś, znaleźć się na peryferiach, stać się krajem zbędnym.
Nigdy więcej kłamstw rządzących o potędze nadmuchanej armii i mocarstwowych rojeniach, które w dwa tygodnie zostały rozbite w puch. Nigdy więcej stawiania doraźnych partyjnych interesów ponad racją stanu. Ale też nigdy więcej taniej radości z porażek nielubianej władzy w sprawach fundamentalnych: bezpieczeństwa, rozwoju, polityki zagranicznej.
Ta lekcja powinna być wpisana w nasze narodowe DNA. Jesteśmy to winni ofiarom, winni sobie i naszym dzieciom. I tym, którzy mogą stać się, jak Polska 1 września 1939 r., kolejną ofiarą niezawinionej wojny. Nigdy więcej beznadziejnego oporu.
Czytaj też: Niemcy w Warszawie, czyli polityka w cieniu historii