Ile razy to, co robi PiS, można porównywać do klasycznych metod radzieckiej i peerelowskiej, a dziś rosyjskiej propagandy? Odpowiadam: można, a nawet trzeba. Tyle razy, ile razy jej narzędzia są używane do niszczenia każdego, kto ośmieli się stanąć na drodze władzy – sędziów, prokuratorów, nauczycieli, lekarzy czy opiekunów osób niepełnosprawnych. Tym bardziej gdy używane są przez instytucje państwowe i ich urzędników. Tym bardziej gdy na zasadzie „kopiuj–wklej” sięga się po wzorce rodem z putinowskiej Rosji, która cynicznie i brutalnie gwałcąc prawa własnych obywateli, ich samych oskarża o łamanie prawa.
Europejski Trybunał Praw Człowieka uznał właśnie, że w stosunku do zamęczonego w 2009 r. w moskiewskim więzieniu prawnika Siergieja Magnitskiego państwo dopuściło się szeregu naruszeń elementarnych praw – do ochrony życia, opieki medycznej, nietykalności cielesnej i czci. Przykład Magnitskiego jest tym bardziej znaczący, że kampania dyfamacyjna nie ustała po jego śmierci. Władze na Kremlu doprowadziły do pośmiertnego procesu prawnika i skazania go za rzekome malwersacje podatkowe. Czego zresztą ETPCz nie zapomniał wytknąć Rosji.
Od Rosji dzieli nas cienka granica
Z przerażająco podobną bezwzględnością mamy właśnie do czynienia w Polsce. Bezprecedensowa akcja szkalowania sędziów w social mediach sterowana z Ministerstwa Sprawiedliwości, podobny, ujawniony właśnie przypadek z udziałem rzecznika Centralnego Biura Antykorupcyjnego, który niczym słynna prawniczka Natalia Weselnicka w Trump Tower oferował „brud” na byłego agenta CBA Wojciecha Janika. Tego samego, który odkrył przed nami tajemnice tzw. afery podkarpackiej. Nie na to płacimy podatki, prawda?
Zastanawiające, jak mało w działaniu naszego państwa pod rządami PiS widać zachodnich wpływów, a jak wiele robi się na rosyjską modłę. I jak, gdy patrzy się wstecz, widać, że dobrze to wszystko zostało zaplanowane po to, by stłumić naszą wrażliwość na propagandę i zneutralizować możliwe reakcje. Żeby ci mniej zaangażowani wyborcy mogli bez wyrzutów sumienia machnąć ręką i powiedzieć: „jedni i drudzy są siebie warci”.
Temu służyły wszystkie te narzucane nam narracje o „przemyśle pogardy”, „obozie zdrady narodowej”, „polskojęzycznych mediach”, sfałszowanych wyborach samorządowych 2014 czy wreszcie lansowanym przez Antoniego Macierewicza strachu przed Rosją w najgorszym wydaniu, o kłamliwej kampanii na temat przyczyn katastrofy smoleńskiej nie wspominając. Dziś, identycznie jak Cerkiew i bliscy Kremlowi politycy straszący „gej-Ewropą”, PiS i jego sojusznicy z episkopatu straszą „zarazą” i „ofiarami ideologii LGBT”.
Strategia „oskarżenia lustrzanego”
Anna Mierzyńska, badaczka internetowej dezinformacji, przypomniała niedawno, że tego typu praktyka bywa nazywana „oskarżeniem lustrzanym”. To „technika polegająca na oskarżaniu własnych ofiar o przestępstwa, które zamierza się wobec nich popełnić (lub już popełnia)”. Dodajmy – znana i stosowana od lat 30., gdy w nazistowskich Niemczech zastosowano ją wobec Żydów.
Upaństwowiona kampania zbierania brudów na przeciwników politycznych nabrała rozmachu pod rządami PiS. Nienawiść stała się praktyką skoordynowaną i zaplanowaną, mającą prowadzić do zniszczenia przeciwnika lub w oczach opinii publicznej tak, by odzierając go z godności, można było go „dobić” przy użyciu instytucji i służb państwa. Bo nikt wtedy nie zaprotestuje ani tym bardziej nie stanie w obronie oplutych.
Tak nie działa demokratyczne państwo prawa. Tak działa państwo opresyjne, które niszczy przeciwników, zamiast prowadzić z nimi dialog. Tak działają dziś instytucje polskiego państwa obsadzone ludźmi PiS. Czy naprawdę takiego państwa chcemy? Czy naprawdę już nam wszystko jedno?