Dokończony plan
„Brat bez brata”. Fragmenty książki o tym, dokąd prowadzi nas Kaczyński
Zamieszczamy poniżej fragmenty nowej książki Mariusza Janickiego i Wiesława Władyki „Brat bez brata” ze wstępem Jerzego Baczyńskiego. Znajdą ją Państwo dołączoną do części nakładu POLITYKI z 4 września 2019 r. (oraz na stronie sklep.polityka.pl). Autorzy szczegółowo analizują w niej myśl i metodę polityczną Jarosława Kaczyńskiego, rozbierają na czynniki pierwsze ideologię i praktykę „dobrej zmiany”, próbują przewidzieć, jakie są dalsze plany szefa PiS na ewentualną drugą kadencję rządów tej formacji. Obszerna część książki to tekst oryginalny, dotąd niepublikowany – całościowy obraz sytuacji po czterech latach rządów dzisiejszej władzy. Pozostałe rozdziały to swoista publicystyczna kronika, pozwalająca zrozumieć, w jakim miejscu i dlaczego znalazła się dzisiaj polska polityka – czyli wybór artykułów zamieszczanych w POLITYCE w latach 2007–19, od czasu wydania poprzedniej pozycji Janickiego i Władyki „Cień wielkiego brata”. Zapraszamy do lektury.
Kiedy w 2007 r. po parlamentarnych wyborach PiS oddawał władzę, wiele wskazywało na to, że w ogóle – powoli, ale nieuchronnie – schodzi z politycznej sceny. Że jeszcze będzie oddziaływać na część elektoratu, ale coraz słabiej, już bez napływu nowych sympatyków. Co prawda wcześniej, podczas kampanii, przegrana partii Jarosława Kaczyńskiego nie wyglądała wcale na pewną; długo walka Platformy z PiS była wyrównana. W momencie publikacji naszej książki „Cień wielkiego brata. Ideologia i praktyka IV RP”, na kilka tygodni przed wyborami, nic jeszcze nie było przesądzone, a wręcz wydawało się, że szala przechyla się na stronę PiS.
Przeważyła jednak słynna debata Tusk–Kaczyński, która diametralnie zmieniła dynamikę wydarzeń i polityczną atmosferę. Jeśli mówi się, że w 2007 r. społeczeństwo z krzykiem odrzuciło rządy PiS, to ten krzyk i przebudzenie nastąpiły niemal w ostatniej chwili. Tak czy inaczej, wysokie zwycięstwo wyborcze Platformy Obywatelskiej zdawało się dowodzić, że nastąpił gwałtowny przełom, a PiS jako ugrupowanie anachroniczne, skierowane mentalnie w przeszłość, solidnie poobijane w latach 2005–07 (głównie na skutek własnych działań) zmierza do partyjnego lamusa.
Zwłaszcza że po kilku pierwszych latach członkostwa Polski w Unii Europejskiej coraz bardziej widoczne zaczęły być korzyści z przynależności do tej wspólnoty. Do pełnoletności dochodzili Polacy urodzeni już w III RP, z nowymi aspiracjami i możliwościami, dla których liberalna, nowoczesna Polska w Europie zdawała się oczywistym, naturalnym środowiskiem. Panowało przekonanie, że te wartości wyznawane są powszechnie, przynajmniej w tzw. mainstreamie, który się rozszerza. Stale poprawiały się wskaźniki ekonomiczne, ludzie się bogacili, tempo wzrostu gospodarki było wysokie, dochód na mieszkańca rósł, napływały inwestycje. Platforma wydawała się idealnym ugrupowaniem na te nowe czasy, a premier Donald Tusk, proponujący rozwój infrastruktury, otwarcie na Zachód i doszlusowanie z czasem do państw starej Europy – najbardziej adekwatnym do sytuacji szefem rządu.
Fałszywy koniec PiS
Ten ogląd został wzmocniony ponownym zwycięstwem Platformy w 2011 r. Za chwilę miały się odbyć w Polsce (organizowane wspólnie z Ukrainą) mistrzostwa Europy w piłce nożnej jako swoiste zwieńczenie tego modernizacyjnego procesu. Nastrój był taki, że nawet tak doświadczony polityk i spec od politycznego marketingu jak Michał Kamiński napisał w 2012 r. książkę „Koniec PiS-u”. Samemu Donaldowi Tuskowi w jednym z wywiadów wyrwała się fraza, że „nie ma z kim przegrać”.
Nie chodzi tu o pokazywanie własnych przewag, ale nie możemy nie wspomnieć o tym, że sami już pod koniec zwycięskiego dla Tuska 2011 r. napisaliśmy artykuł o 10 mitach polskiej polityki. Na pierwszym miejscu tej listy wymieniliśmy mit polegający na przekonaniu, że PiS już nigdy nie wygra wyborów. Pisaliśmy wtedy: „Nie ma dzisiaj innej partii opozycyjnej, która chociażby zbliżała się poparciem do ugrupowania Kaczyńskiego. W ostatnich wyborach trzecia w kolejności formacja dostała trzy razy mniej głosów niż PiS. Fakt, że po wyborach PiS jawi się jako ugrupowanie schyłkowe, kuriozalne i w jakimś sensie nieważne, nie powinien mylić. (…) Partia ta konsekwentnie od wyborów tworzy język przejęcia władzy (…), którego prawdziwe znaczenie ujawni się przy zaistnieniu niekorzystnych wariantów ekonomicznych w Polsce i w Europie. Dzisiaj kod PiS-u brzmi dziwacznie i panikarsko, ale za rok, dwa, te same frazy mogą być przyjmowane jako naturalny opis zdarzeń. (…) nie można uznać z góry za przegraną głównej partii opozycyjnej, przy prawomocnym założeniu, że żadna partia, także Platforma, nie będzie rządzić wiecznie. A innego zmiennika Platformy niż PiS nie widać. Dopóki więc się taki nie pojawi, możliwość budowania rządu przez Kaczyńskiego i jego ludzi jest wciąż realna. Wystarczą o kilka procent wyższe notowania PiS niż w ostatnich wyborach (…)”.
Każde zdanie z naszej prognozy potwierdziło się już 2–3 lata później. Okoliczności ekonomiczne, mimo ogólnego przezwyciężenia światowego kryzysu, odcisnęły swoje piętno na gospodarce, a zwłaszcza dochodach Polaków, które w wielu grupach zawodowych przestały rosnąć. PiS konsekwentnie podtrzymywał swój „język przejęcia władzy”, jak to nazwaliśmy w 2011 r., wzmocniony efektem smoleńskim. Już w 2012 r., po piłkarskim (przegranym) Euro, zaczęły być dostrzegalne pierwsze oznaki erozji władzy Platformy, której druga kadencja była coraz gorzej oceniana, na co w dużym stopniu, w tym samym roku, wpłynęła reforma podnosząca wiek emerytalny.
Donald Tusk lubił mówić: „sami sobie róbcie bolesne reformy”, ale w końcu się na taką zdecydował, chcąc polepszyć stan publicznych finansów, systemu emerytalnego oraz ratingi Polski na międzynarodowych rynkach. To wtedy nastąpiły pierwsze duże spadki notowań Platformy, których ta partia nigdy już nie odbudowała. Niekorzystny dla Tuska trend pogłębiał się w 2013 r., kiedy jeszcze rządzący mieli czas na reakcję, zbudowanie nowej politycznej opowieści, wprowadzenie programów socjalnych czy podwyżek w sferze budżetowej, nawet jeśli w ograniczonej skali. Chodziło również o ogłoszenie końca kryzysu, nawet jeśli głównie symboliczne. Ale także o danie do zrozumienia, że zakończyła się główna faza gospodarczej i ustrojowej transformacji, trwającej od 1989 r., która mogła wymęczyć społeczeństwo. Że oprócz nadganiania zaległości wobec Europy można już po prostu trochę „pożyć”. To znużenie wielką przemianą dobrze wyczuł PiS. Kaczyński właśnie w tym musiał dostrzec szansę. Do walki ideologicznej i kulturowej dodał komponent socjalny, bytowy oraz narodowo-religijny. Ta mieszanka, jeśli chodzi o polityczny efekt, okazała się wybuchowo skuteczna. (…)
Mechanizm bezwładności
Zmiennicy PiS na opozycji się nie pojawili, a alternatywna opowieść partii Kaczyńskiego o Polsce zaczęła być coraz bardziej słuchana. Stało się coś niespodziewanego: po dekadzie pozostawania w Unii, otwarciu europejskich granic, podejmowania nauki i pracy za granicą, po realizacji setek wspomaganych przez fundusze strukturalnych inwestycji, przewagę zaczął powoli zdobywać eurosceptyczny PiS. Osłabła pamięć o wydarzeniach z lat pierwszych rządów formacji Kaczyńskiego, tamta emocja opadła, a pozytywna energia przestała równoważyć czarny obraz kraju rysowany przez Kaczyńskiego, który jeszcze raz okazał się politykiem inteligentnym i niesamowicie przebiegłym. Platforma wciąż jednak go nie doceniała, obowiązywał dogmat, że Tusk ma sposób na szefa PiS, że go rozgryzł i rozbroił. Nic podobnego. (…)
W 2014 r. i następnym poczucie, że energia przesunęła się na stronę PiS, że rządzący słabną, że dają sobie narzucić tematy, że nie mają odpowiedzi na wspólnotowy, rewindykacyjny i „godnościowy” język opozycji, gwałtownie narastało. Także jasne stawało się, że po 2007 r. obóz Tuska popełnił sporo błędów, miał na koncie wiele zaniechań i niekonsekwencji, które nacierający PiS bezwzględnie wykorzystywał. Należała do tego zestawu niechęć czy nieumiejętność rozliczenia IV RP za politykę lat 2005–07, brak szerszych wizji wykraczających poza hasło „Polska w budowie” (rozumiane dosłownie), praktyczne porzucenie polityki socjalnej, zlekceważenie wagi ideologii i całościowej opowieści, także politycznego marketingu.
Platforma zaczęła się jawić jako bezduszna, technokratyczna siła, która wiele postulatów zbywała hasłem „nie da się”. Nowoczesna, jak można było sądzić, partia oddała tu niemal całkowicie pole zdawałoby się omszałemu, zapatrzonemu w przeszłość ugrupowaniu, które jednak nieoczekiwanie zaczęło korzystać z najnowszych technik perswazji oraz z mediów społecznościowych. Do tego doszło rozleniwienie ludzi Platformy, przekonanie, że władza jej się należy i będzie wieczna. Zaczęły się tworzyć grupy interesów, wewnętrzne koterie, budowanie własnego powodzenia finansowego pod polityczną osłoną. (…)
Pisaliśmy wielokrotnie o błędach PO, pytaliśmy samego premiera Donalda Tuska o wizje i programy wykraczające poza „ciepłą wodę w kranie” i „antywizyjność”. Zawsze z mniej więcej tą samą odpowiedzią, zaczerpniętą od znanego ideologa liberalizmu, brytyjskiego filozofa Johna Graya (którego Tusk bardzo ceni): że polityka to w gruncie rzeczy sztuka reagowania na bieżące wydarzenia, rozwiązywanie problemów i nieszukania niepotrzebnych, ryzykownych wyzwań. Także nam nieobce było uczucie rozczarowania i dawaliśmy temu wyraz w wielu tekstach. Zwłaszcza że można było wyczuć u wielu ludzi znużenie i znudzenie rządami PO-PSL, narastające pretensje, które współbrzmiały z dyskredytującą propagandą ze strony PiS. (…)
Zwyciężyło pragnienie odmiany, nawet niewiadomej, co nowy obóz władzy nazwał „dobrą zmianą”. Wiedza i doświadczenie z przeszłości nie skumulowały się ani utrwaliły, a związki przyczynowo-skutkowe rozluźniły. Wyborcy widzieli „starą Platformę” i „nowy PiS”, mimo że nie było żadnych przesłanek, aby sądzić, że zmienili się Kaczyński, Macierewicz czy Ziobro. Wystarczyło, że lider PiS zamiast siebie podstawił Andrzeja Dudę i Beatę Szydło. Była to pokazowa lekcja Realpolitik. Kaczyński wygrał, bo właściwie ocenił duże grupy elektoratu, zobaczył je w realnym wymiarze, przestał je przeszacowywać. Spostrzegł prawdziwe oczekiwania, aspiracje i hierarchie wartości. Dopasował właściwą maskę do sytuacji i doczekał się oklasków. Do dzisiaj PiS jest partią z najlepiej rozpoznanymi wyborcami, nie wymyślonymi, idealnymi, ale do bólu prawdziwymi, dlatego wiernymi. (…)
Naturalna władza
W centrum wizji Kaczyńskiego pozostaje skuteczna władza jako niemal święta prerogatywa przyznawana przez „suwerena”. Taką władzę może zapewnić państwo totalne, czyli takie, w którym polityczna większość panuje nad wszystkimi instytucjami i organami. Istotą tego projektu jest to, że każda decyzja władzy może i powinna być zrealizowana. W rozumieniu lidera PiS, jeśli wola zwycięzcy wyborów i posiadacza parlamentarnej większości napotyka sprzeciw lub ograniczenia, to demokracja nie jest pełna, powstaje wspomniany wyżej deficyt, czyli imposybilizm. Instytucja, która stoi na przeszkodzie w spełnieniu woli suwerena, a wyraża ją wybrana przez obywateli władza, powinna zostać podporządkowana, „uzdrowiona”, a jeśli to nie pomoże – spacyfikowana. (…)
Kaczyński z reguły podtrzymuje formalną postać instytucji, wystarczy mu obsadzenie ich swoimi ludźmi. Koresponduje to z jego postrzeganiem polityki – jako sieci specyficznych, niemal osobistych powiązań i zobowiązań, gdzie wymagana jest lojalność wykraczająca poza normalne stosunki w demokratycznym państwie. W tej wizji procedury zawsze ustępują „biologii”, czyli realnym związkom między ludźmi, którzy są właściwi lub nie. Uczciwi to ci, którzy mają glejt władzy. (…) Istota systemu Kaczyńskiego polega na tym, że przejęta instytucja (np. prokuratura, służby specjalne, media, sądownictwo, trybunały, instytucje kontrolne) nadal ma uchodzić za niezależną, na którą można się powołać w argumentacji, że demokracja jest zachowana, a nawet jest jeszcze większa niż wcześniej. Na przykład jeśli prokuratura nie wszczyna śledztwa, to widocznie nie ma powodu. To, że na jej czele stoi członek rządu i lider partii koalicyjnej, nie ma tu znaczenia. (…)
Zasady dobrej zmiany
W 2015 r. nowa odsłona rządów PiS zastąpiła dawną IV RP, która okazała się beta testem dojrzałej, obowiązującej dzisiaj koncepcji. Okres 2005–07 był dla PiS pasmem męczarni, awantur, afer, wobec których partia była bezradna. Choćby każdy strajk (np. lekarzy czy pielęgniarek) urastał do rangi wielkiego problemu. PiS w parlamentarnych wyborach w 2005 r. nie sięgnął nawet 30 proc., wciąż pozostawało duże polityczne centrum, które wahało się i poddawało zmiennym nastrojom. Dlatego głównym zadaniem na przyszłość stało się dla lidera PiS zbudowanie solidniejszej bazy, utwardzania kolejnych warstw fundamentu, zmniejszania marginesu niepewności. (…)
Zasadniczy nowy pomysł Kaczyńskiego polegał na uznaniu za konieczne, aby jego władzę tym razem ochraniał socjalny kokon uodporniający ugrupowanie na okresowe kryzysy wizerunkowe. Stąd wprowadzenie rozdawnictwa z budżetu na gigantyczną, nieporównywalną z niczym wcześniej, skalę. Kaczyński nie ryzykował, dlatego porzucił półśrodki i postanowił pójść frontalnie. Dając ludziom pieniądze bez dochodowych kryteriów, osiągnął dwa cele. Rzeczywiście potrzebujący np. środków z programu 500 plus uznali go za dobrodzieja, a ci lepiej sytuowani dostali mały dyskomfort: biorą, choć dobrodzieja nie szanują.
Wiele wskazuje na to, że Kaczyński podłożył ukryty wybuchowy ładunek, który choć nie od razu eksploduje, z czasem albo zniechęca do głosowania przeciwko PiS, albo w końcu skłania do poparcia tego ugrupowania. To typowy, znany psychologom, dysonans poznawczy, który – jak podpowiadają liczne eksperymenty, musi zostać w końcu zredukowany. A redukcja może iść w omawianym przypadku w dwóch kierunkach: albo rezygnacji z takich pieniędzy, albo zmiany stosunku do dostawcy świadczenia. A praktyka dowodzi, że motywacja materialna, przynajmniej w skali masowej, zawsze dominuje nad pozostałymi. (…)
Stworzyła się triada filarów dobrej zmiany: socjal – obudowany ideologią – który daje pełnię władzy. Socjal bez ideologii byłby mniej skuteczny, ideologia bez socjalu szybko by upadła, jak w latach 2005–07. Dopiero wszystko razem działa jak w dobrze naoliwionym mechanizmie. To by się nie udało, gdyby nie epokowe odkrycie Jarosława Kaczyńskiego z 2014 r. (podsuflowane mu przez życzliwych ludzi biznesu lub nie, według różnych wersji), że pieniądze trzeba dać: po pierwsze, wszystkim, bez dodatkowych kryteriów, a po drugie, do ręki, a nie w postaci choćby ulg podatkowych. Ma być poczucie, że „władza daje”, a nie – że „mniej odbiera”. To kolosalna różnica, której odkrycie legło u podstaw wszystkich sukcesów PiS, poczynając od 2015 r. (…)
Wszystkie te zmiany zmierzały do przygotowania transformacji głównej, ustrojowej. Jeżeli poprzednie elementy spodobały się, to kolejne – pacyfikacja Trybunału Konstytucyjnego, włączenie prokuratury do rządu, rozprawa z Sądem Najwyższym, opanowanie Krajowej Rady Sądownictwa, próby ograniczenia kompetencji samorządów – miały stać się naturalną kontynuacją tego politycznego procesu. Zmiana ustroju jako oczywista i niezbędna konsekwencja pakietu socjalnego była głównym pomysłem dobrej zmiany. (…)
Dopiero wtedy wszystko się domyka. Pojawia się zarazem ścieżka do niezakłóconego „rzeźbienia” władzy, napawania się omnipotencją. Ci, którzy znają Jarosława Kaczyńskiego, mawiają, że lubi on mieć wszystkie drogi otwarte, nawet jeśli z nich w końcu nie skorzysta. Do największej irytacji doprowadza go świadomość, że czegoś nie może zrobić, nawet jeśli tego naprawdę nie zamierza. Bo chodzi o otworzenie wszystkich możliwości. Na tym ma polegać prawdziwa, „zdrowa” władza – na swobodnym dysponowaniu instrumentami. Tylko wtedy można bez niepotrzebnego skrępowania realizować polityczne marzenia. I Jarosław Kaczyński, dopóki ktoś mu nie przerwie, to robi.