Niedawny spektakl z marszałkiem Kuchcińskim w roli głównej to w sumie typowa historia dygnitarza, który nadużył przywilejów władzy, wpakował swój obóz w wizerunkowe tarapaty i w efekcie został zmuszony do odejścia. Wiele takich miało już miejsce w przeszłości, niejedna przed nami. Nic zresztą nie wskazuje, aby afera samolotowa miała w istotny sposób wpłynąć na słupki sondażowe. Dokonując wymiany w fotelu marszałkowskim, PiS raczej dmuchało na zimne, niż ratowało swoją skórę w perspektywie wyborów. Zresztą tego typu ekscesy same w sobie nie zmieniają dynamiki politycznej, choć odkładając się, mogą w bliżej nieokreślonej przyszłości osiągnąć masę krytyczną i stać się źródłem prawdziwych problemów.
Sam Kuchciński jest zresztą figurą równie pospolitą jak postępki, za które poleciał. Posłusznie wykonuje rozkazy. Bez szemrania realizuje partyjne wytyczne na powierzanych mu odcinkach. Nie widać po nim szczególnych ambicji, podobnie jak śladów wewnętrznej rozterki. O takich jak on potocznie mówi się „bierny, mierny, ale wierny”. Pełno ich od niepamiętnych czasów kręci się po politycznych gabinetach. Są na tyle przezroczyści, że można ich używać do wszystkiego. Równie dobrze mogą odgrywać role pozytywne, jak i negatywne. Choć sami mieliby pewnie problem z wytyczeniem etycznej granicy.
I tak też było z Markiem Kuchcińskim. Odwołany marszałek na swój sposób uosabiał banalność zła, które „dobra zmiana” wyrządziła polskiej demokracji. Jego odejście niczego więc nie zmieni, skoro zły system trwa w najlepsze.
Kto i czym tak naprawdę zgrzeszył?
Tak naprawdę należałoby bowiem zadać pytanie, jak to się stało, że w kraju deklaratywnie przywiązanym do ideałów demokracji Kuchcińskiemu aż do samego końca uchodziło na sucho konsekwentne niszczenie demokratycznej debaty w parlamencie i brutalne kneblowanie opozycji?