W poniedziałek 5 sierpnia SLD, Wiosna i Razem (oraz szereg mniejszych organizacji) pod pomnikiem Ignacego Daszyńskiego triumfalnie ogłosiły osiągnięcie porozumienia: kandydaci partii Roberta Biedronia, Adriana Zandberga i spółki wystartują z list Sojuszu, który zmieni skrót nazwy na „Lewica”.
Dogadać się lewicy nie było łatwo
Dzięki tej zmianie, którą nadzwyczajna konwencja SLD zatwierdziła we wtorek wieczorem, nazwa komitetu wyborczego – „KW Lewica” zamiast „KW Sojusz Lewicy Demokratycznej” – będzie łatwiejsza do przełknięcia dla Wiosny i Razem, a próg wyniesie bezpieczne 5 proc. Dogadać się nie było oczywiście łatwo. Biedroń i Zandberg szli raczej w stronę formuły koalicji albo choćby komitetu wyborczego wyborców (5-proc. próg, za to bez subwencji – to było dla SLD nie do zaakceptowania). Lewica zamówiła badania, które ponoć dały wspólnej liście 9 proc. głosów, niewiele ponad obowiązujący koalicję 8-proc. próg. Pomogło to przekonać Wiosnę, że start w takiej formule jest zbyt niebezpieczny. Razem przystało na propozycję dopiero po ultimatum: porozumienie powstanie z nim lub bez niego. I dobrze zrobiło, bo samodzielny start byłby niezrozumiały dla wyborców obserwujących zjednoczenie lewicy i z dużym prawdopodobieństwem oznaczałby odejście w niebyt.
Sojusz SLD, Wiosny i Razem powstał dzięki dwóm czynnikom. Pierwszym była decyzja Grzegorza Schetyny o niezaproszeniu Czarzastego do tworzenia Koalicji Obywatelskiej. Drugim – fakt, że startując samodzielnie, SLD i Wiosna ryzykowały nieprzekroczenie progu, a Razem nie mogło nawet na to liczyć. Każda z tych partii ma inny rodowód, inny sposób funkcjonowania i innych działaczy. Mimo wszystko udało się stworzyć wspólny sztab i zespoły robocze, ogłoszenie porozumienia programowego jest blisko, powoli kończą się też negocjacje w sprawie podziału jedynek. Widać jednak, że współpraca w ramach sojuszu aż taka łatwa nie będzie – w zaledwie trzy dni na lewicy wybuchły dwie afery.
Afera z Jackiem Wojciechowiczem
Pierwsza – gdy podczas poniedziałkowej konferencji między Dorotą Olko a Julią Zimmermann z Razem niespodziewanie ustawił się były wiceprezydent Warszawy Jacek Wojciechowicz, a Robert Biedroń wyczytał go jako członka zespołu koordynującego w sztabie Lewicy. Wojciechowicz, który w ostatnich wyborach na prezydenta stolicy mimo wyjątkowo bogatej kampanii zdobył zaledwie 1 proc. głosów, za czasów Hanny Gronkiewicz-Waltz odpowiadał w mieście za inwestycje. Jest znienawidzony przez ruchy miejskie, które oskarżają go o przymykanie oka na nieprawidłowości przy reprywatyzacji nieruchomości. – Wystawienie go na liście w Warszawie to jak wypowiedzenie wojny ruchom miejskim – powiedział Jan Śpiewak z Energii Miast. „Jacek »Wuzetka« Wojciechowicz w sztabie »lewicy« to żart sezonu. Jako były zastępca HGW odpowiada za gigantyczny chaos przestrzenny i deweloperską samowolę” – napisał z kolei na Twitterze Jan Mencwel, lider stowarzyszenia Miasto Jest Nasze. Wskutek takich reakcji Lewica szybko wycofała się ze współpracy z Wojciechowiczem. Nagle okazało się też, że żadna z partii nie przyznaje się do zaproszenia go do sztabu. Niesmak pozostał.
Rodzina Wiosny jest najważniejsza
Druga afera wybuchła, gdy dwa dni później Michał Syska, szef wrocławskiego Centrum im. Ferdynanda Lassalle’a, ogłosił swoje odejście z Wiosny. Od miesięcy było wiadomo, że znany na całej lewicy ze swojej działalności eksperckiej i aktywistycznej Syska ma obiecaną jedynkę we Wrocławiu. Tymczasem, jak napisał na Facebooku, „partner Roberta Biedronia za pośrednictwem mediów poinformował dziś opinię publiczną (w tym działaczy Wiosny), że to on będzie otwierał listę wyborczą lewicy we Wrocławiu. W związku z brakiem demokratycznych struktur w Wiośnie kluczowe decyzje podejmowane są na randkach lidera tej partii i jego partnera, a aktywiści o kolejnych woltach dowiadują się z mediów”. Dodał też, że do Wiosny żal ma również „o żenujący styl, o brak choćby telefonu lub smsa”.
Kiedy Biedroń obiecywał Sysce, że to on będzie pierwszy w stolicy Dolnego Śląska, pewnie nawet zamierzał się z tej obietnicy wywiązać. Problem pojawił się, kiedy Wiosna w eurowyborach zebrała zaledwie 6 proc. głosów, a startujący we Wrocławiu partner lidera partii wbrew oczekiwaniom nie zdobył mandatu. Krzysztof Śmiszek jest niewątpliwie kompetentnym prawnikiem o uznanym dorobku w zakresie prawa antydyskryminacyjnego i postawienie go na czele listy w innym okręgu samo w sobie kontrowersji by nie wzbudziło. Wyznaczając go jednak na listę wrocławską, Biedroń wysyła działaczom Wiosny (których ostatnio ponoć zaczęło przybywać po miesiącach niezwykle rygorystycznej polityki rekrutacyjnej) niezbyt zachęcającą wiadomość: rodzina jest najważniejsza.
Czytaj także: Czy trzech tenorów wprowadzi lewicę do Sejmu?
Sojusz połknie Wiosnę po wyborach?
Sprawa Syski jest raczej symptomem problemu niż jednostkowym przypadkiem. O autorytarnym zarządzaniu, braku demokracji czy porządnej komunikacji wewnętrznej w partii, która miała być nadzieją polskich lewicowców (czy, szerzej, „postępowców”), słychać już od jakiegoś czasu. Wiosna rozczarowuje więc nie tylko na froncie wyborczym, ale i na innych.
Ostatnio pojawiają się nawet plotki o tym, że po wyborach może dojść do jej połączenia z SLD. Byłby to wyjątkowo szybki i spektakularny koniec. By jednak nie wybiegać zanadto w przyszłość – mało kto poza Warszawą wie, kto to jest Wojciechowicz, a mało kto poza lewicową bańką wie, kto to jest Syska. Ani jedna, ani druga sprawa raczej więc nie zaszkodzą wynikowi wyborczemu komitetu Lewicy. Takie i inne problemy będą jednak podważać zaufanie między SLD, Wiosną i Razem, potrzebne do wspólnego prowadzenia kampanii. Mimo wszystko należy zakładać, że lewica do parlamentu wróci. Jeżeli po pijanemu nie przejedzie na pasach niepełnosprawnej zakonnicy w ciąży.