Rośnie śmiertelność, w aptekach brakuje wielu specyfików, kolejki wciąż się wydłużają, w psychiatrii, zwłaszcza dziecięcej, istna zapaść, a kilka innych specjalności, w tym neurologia, zbliża się do krawędzi ostrego kryzysu. Postęp naukowy i rosnąca skuteczność medycyny sprawiają, że chętnych do leczenia się przybywa, a coraz to nowe środki podnoszą koszty. Tu nigdy nie wychodzi się ze spirali kryzysu. Gwałtowny rozwój i okresowe regresy, chaos wiecznej reformy i wszechobecna konkurencja to realia medycyny. Coś się stało w fabryce w Chinach, ktoś nałożył cło, ktoś dokonał większej spekulacji na lekach, weszła nowa metoda leczenia, tylko że bardzo droga – medycyna to dział gospodarki i jej kondycja zależy od ogólnej koniunktury i dobrego zarządzania wielkoskalowego, a nie tylko od dobrej pracy lekarzy i szpitali. Nie na wszystko można poradzić, lecz to, co można zrobić, wymaga kompetencji organizacyjnych, jakich państwo nie może kupić za pensję oferowaną urzędnikom.
Medycyna to walka, najczęściej niewidzialna, lecz jednak walka. Na śmierć i życie. Walczą między sobą pacjenci – o to, kto i kiedy dostanie świadczenie. Walczą w parach, wespół ze swoimi lekarzami, czasami nie do końca świadomie. Gdy dostanie mój pacjent Piotr, to nie dostanie jakaś pacjentka X, ale która to jest? Nie wiadomo. Walczą też ze sobą wielcy lekarze, reprezentujący różne specjalności. Potężny szef kliniki kardiologicznej z równie potężnym szefem lekarskiego towarzystwa, dajmy na to, raka jelita. Transplantolodzy z ortopedami. I tak dalej. Każdy ciągnie w swoją stronę i każdy ma argumenty – potrzebuje łóżek, programów lekowych, priorytetów dla swoich pacjentów, korzystniejszej wyceny procedur. A minister siedzi jak ten umęczony św. Mikołaj z pustawym workiem, cały taki przestraszony, któryż to jeszcze ważny profesor przyjdzie do niego po pieniądze.