Jacek Dehnel, literat, w „Gazecie Wyborczej” publikuje reportaż z białostockiego pogromu, jaki „siły patriotyczne” urządziły pierwszemu w historii miasta marszowi równości: „Co jakiś czas podlatują harcownicy, wyrywają transparenty, grożą pobiciem; przede wszystkim ryczą, obelgę za obelgą, jedni w grupkach, inni pojedynczo, niektórzy mają jakieś swoje szaleńcze monologi. I ręce z fakami, wszędzie faki, faki, faki, że jebać pedałów...”. Kończy wstrząsająco: „Kobieta z trzy-, czteroletnim może dzieckiem układa obie maleńkie rączki w faki, mówiąc: Ucz się!, po czym skanduje: Wy-pier-da-lać! Wy-pier-da-lać!”.
Młoda rodzina wraca z wakacyjnego eksperymentu namiotowego, pomorsko-mazurskiego. Z przekonaniem, że nigdy więcej, bo wszędzie pijani, silni w grupach, silni w gębach, zaczynający swoje wakacyjne dolce-far-niente wieczorami, kończący nad ranem, ryczący przy wódzie i grillu tymi k...ami, tym je...niem, tym pier... A w zamkniętym namiocie tracisz trochę poczucie odległości, więc masz wrażenie, że ryczą tuż obok, że zaraz któryś ku uciesze innych runie (wyje... się) na ten twój namiot, na dzieciaki. Ich dzieciaki i żonki odporne na to wszystko, nieustępujące w językowej prostocie mężom i ojcom, rano, kurwując, przyniosą browar, gnojkom każą (wypie...) na gofry.
Poczta w Warszawie, pani w średnim wieku kurwuje largo przy okienku, bo kurier z przesyłką nie zastał jej w domu i zostawił paczkę sąsiadom: że Poczta Polska jaja sobie z niej robi, że kurier to debil, kretyn, imbecyl, że ona ani myśli zapier... po klatkach od drzwi do drzwi i ch... szukać...
Tysiące z nas zderza się teraz z tą fak-Polską: na plażach, kempingach, bulwarach, promenadach, knajpianych ogródkach. Bo wakacje, bo cieplej, bo można wyjść z domowych enklaw.