Nowoczesny biurowiec zajmowany przez firmy Tomasza Gudzowatego przy ul. Książęcej w Warszawie mógłby służyć za ilustrację słowa „sukces”. Prezentuje się optymistycznie, nowocześnie i lekko. Za oszklonym wejściem gości czeka kontrola, do przejścia między pomieszczeniami niezbędna jest karta chipowa. Wystrój wnętrz minimalistyczny, trochę industrialny.
Przy Książęcej miały powstać biura organizowanego przez Gudzowatego międzynarodowego konkursu. Plany przesunęły się w bliżej nieokreśloną przyszłość. Wcześniej może będzie szkoła fotograficzna. Taka, jakiej nie było, kiedy dorastający Tomasz Gudzowaty planował przyszłość.
– Od dziecka dokumentowałem życie szkoły, robiłem zdjęcia kolegom, psu... – wspomina. – Rodzice kupili mi w końcu powiększalnik. I chyba praca w ciemni tak naprawdę rozbudziła moje ambicje. Na przełomie lat 80. i 90., gdy kończył liceum, zawód fotografa wydawał się jeszcze bardziej niszowy niż dziś. Gudzowaty poszedł na studia prawnicze z myślą o pracy w Amnesty International lub podobnej organizacji. Rozczarowała go konfrontacja marzeń z rzeczywistością zawodu prawnika. – Pomyślałem, żeby jednak wrócić do zdjęć. Chciałem zajmować się czymś ważnym, a fotografia jako nieustanna walka z niepamięcią daje to poczucie.
Ponieważ szczególnie pociągało go podglądanie przyrody, ruszył do Afryki. W 1997 r. na rynku pojawił się pierwszy jego album – „Kenia”, wydany przez firmę jego ojca Aleksandra – Bartimpex, która publikowała także kolejne edycje znanych dziś kalendarzy ze zdjęciami zwierząt. – Fotografii nie można nikogo nauczyć, można ją najwyżej w kimś odkryć. Ostatecznie każdy staje sam na sam z rzeczywistością i musi próbować ją zrozumieć – odpowiada na pytanie o swoich mistrzów. W jego przepisie na dobre zdjęcie jest długi czas przygotowań, zdobywania informacji. – Gdy dowiedziałem się, że gepardy rodzą się bez instynktu zabijania, byłem ciekaw, czy można pokazać coś, czego nie ma. Tak powstała „Pierwsza lekcja zabijania”, uhonorowana I nagrodą w kategorii Przyroda i środowisko na World Press Photo w 1999 r. Rok później przyszła II nagroda za reportaż z wędrówki antylop gnu z Kenii do Tanzanii. – Wraz z nagrodami wzrasta szansa na publikacje, co jest niewspółmiernie większą wartością dla fotografa niż same nagrody – zaznacza. Do 2006 r. WPP uhonorowało go pięć razy – podobnego dorobku nie ma w Polsce nikt.
Zainteresowanie środowiska towarzyszyło jednak nieznanemu fotografowi o znanym nazwisku, od kiedy zaczął stawiać pierwsze kroki w branży. Trochę to przypomina podział ról w greckim dramacie, gdzie każdy krok bohatera komentuje chór. Tyle że w tym przypadku chór – tzw. środowisko – najczęściej śpiewa na dwa głosy. Krytyczne, zwykle anonimowe, należą do byłych współpracowników. Przychylne – do aktualnych pracowników lub znawców twórczości. W sensie artystycznym Gudzowaty wiele zawdzięcza Tomaszowi Tomaszewskiemu. On miał mu przetrzeć szlaki do ZPAF, pomagać w pierwszych podróżach (to głosy chóru – panowie są w konflikcie i nie wypowiadają się na swój temat).
Przy pierwszych zdjęciach przeważały ostrożne recenzje. – Ale Gudzowaty szybko się uczy, a potem z tej nauki korzysta. Co nie przysparza mu sympatii w środowisku fotograficznym – ocenia Jerzy Łapiński, fotograf i poligraf, który kierował pracami nad „Kenią”.
– Przy takiej liczbie zdjęć, jaką robi, z samego prawdopodobieństwa wynika, że jakieś ciekawe musi się znaleźć – odpowiada Grażyna Zdebiak, kiedyś edytorka jego kalendarzy.
Poszukiwacz
Chóralną mantrę przypominają komentarze, że pieniądze rodziny dają mu nieograniczone możliwości. – Wybrał atrakcyjne pole do uprawiania. Nie każdy może wyjechać na kilka miesięcy w różne części świata. Dzięki temu jego tematy zawsze będą zwracać uwagę – przyznaje Andrzej Zygmuntowicz, szef Rady Artystycznej ZPAF. Ale dodaje, że realizacja tych tematów jest dobra.
Gudzowaty chce, by napisać, że śmieszą go sugestie, iż dzięki pieniądzom ma większe możliwości niż koledzy z branży. Ale mówiąc o tym, wygląda raczej na zirytowanego. – Od dziewięciu lat fotografuję aparatem Nikon F5 z dwoma wymiennymi obiektywami. Myślę, że narzędzie nie ma aż tak wielkiego znaczenia. W podróży spędza 8–10 miesięcy w roku. Nie zawsze to lubi. Męczą go długodystansowe przejazdy, rozstania z rodziną, niebezpieczeństwa, problemy zdrowotne. Zdarzyło mu się po powrocie trafić do szpitala, czasem tracił kilkanaście kilogramów wagi.
Pracę w terenie zaczyna nieraz o drugiej w nocy, kończy o 23. W pierwszym dniu w nowym miejscu nie bierze aparatu. Wchłania klimat, by nie dać się zwieść pozornej atrakcyjności otoczenia. Czeka. – Zwłaszcza fotografowanie zwierząt uczy cierpliwości. To w Afryce nauczyłem się nie spieszyć. Czasem całymi dniami nic się nie działo, innym razem zużywałem kilkadziesiąt filmów w jeden dzień. Dziś o pracy nad materiałami z Afryki mówi jako o sprawdzaniu sił. – Jednak zawsze chciałem zająć się przede wszystkim tematyką społeczną, co realizuję konsekwentnie od sześciu lat. Moje zdjęcia trudno określić jako publicystyczne. Zależy mi bardziej na pokazaniu człowieka w zmaganiu z czasem, przemijaniem, własną słabością. Fotografuje Peruwiańczyków pracujących w solankach, bangladeskich robotników rozbierających na części stare statki, treningi gimnastyczne kilkuletnich Chińczyków.
– To nieprawda, że jak się pojedzie w ciekawe miejsce, wystarczy przypadek, by przywieźć dobre zdjęcie – broni Gudzowatego Wojciech Eksner, przyjaciel, który towarzyszy mu w wyjazdach. – Ja fotografuję z nim ramię w ramię – i nie przywożę.
– Gdyby nie miał nic do powiedzenia, pieniądze by mu nie pomogły – dołącza się Elżbieta Dzikowska, autorka wstępu do albumu Gudzowatego „Following the rain”. Jej zdaniem Gudzowaty się rozwija. Prędko zrezygnował z koloru. Od dostarczania wrażeń estetycznych przechodzi do budowania przeżyć emocjonalnych – mniej efektownych i bliższych życiu tematów. – Pokazuje nie urok, ale prawdę świata.
Tym samym zdjęciom część chóru, która woli pozostać w ukryciu, zarzuca, że są akademickie i wtórne. Często oparte na raz sprawdzonym schemacie – jak zdjęcia mężczyzn stojących na głowie w reportażach z Shaolin i z życia hinduskich zapaśników. W niedawnej serii ze stoczni rozbiórkowej zbyt wyraźnie inspirowane Sebastiano Salgado. Odwołujące się do etyki zbyt łopatologicznie, w sposób narzucający podejrzenie o próbę leczenia własnego sumienia.
Mecenas
Wrażliwość na drugiego człowieka, konieczność dzielenia się posiadanym dobrem, powszechne przecenianie wagi kwestii materialnych – to motywy, które powracają w słowach Gudzowatego.
W 2003 r. przejął pismo fotograficzne „Pozytyw” – by, jak mówi, zachować tytuł, którego nie dotknie komercja. Jeśli szukać przedsięwzięcia Gudzowatego, które budzi najmniej złośliwych komentarzy, byłby to właśnie ten magazyn. Zdaniem jednych pod skrzydłami nowego właściciela pismo zanadto się spopularyzowało. Zdaniem innych stało się trochę wydumane czy wręcz pretensjonalne. Ale też ingerencji w zdjęcie, wprowadzenia plastyki, podkolorowania oczekuje fotograficzna młodzież. „Pozytyw” jest też dziś jedynym pismem na rynku, w którym systematycznie można oglądać nową fotografię polską i zagraniczną. Kogo nie drukuje, ten się nie przebije. Ma ambicję przyciągać do fotografii także osoby, które nie interesują się nią zawodowo.
Chęć otwarcia na szeroką publiczność ma też stać za przeprowadzką Yours Gallery Gudzowatego. Od lutego 2004 r. wystawy właściciela i klasyków reportażu prezentowano w wyrafinowanym chłodzie Metropolitana, ekskluzywnego warszawskiego biurowca. I to właśnie onieśmielająca asceza otoczenia – jak tłumaczą związani z galerią – spowodowała przenosiny do kamienicy na Krakowskim Przedmieściu 33.
Teraz galeria ma plany edukacyjne i animacyjne – napięty grafik spotkań z twórcami fotografii, rynku, właścicielami szkół. Miejsce dla klasyków jest na pierwszym piętrze. Wisiały tu już zdjęcia m.in. Sebastiano Salgado, Elliotta Erwitta, Alexa Webba. Dziś, oprócz wystawy słowackich dokumentalistów, można oglądać nagrodzony w tym roku na WPP reportaż Gudzowatego i Judit Berekai przedstawiający hinduskich zapaśników. Drugie piętro przeznaczono dla artystów z kręgu pisma „Pozytyw”. Trzecie – dla fotografii młodej, która dopiero szuka swojej przestrzeni. – Nie lubię słowa mecenat. Uważam, że twórczość jest dialogiem, także z innymi artystami – zaznacza Gudzowaty. Przyznaje, że ze zrozumieniem najmłodszych twórców sam miewa trudności. Toteż zostawia wybór artystów zaufanym współpracownikom. Ale i oni miewają rozbieżne gusta. Tuż przed otwarciem nowej galerii bardziej zaufani pracownicy zdecydowali o zdjęciu ekspozycji prac młodych, awangardowych twórców – przygotowanej przez mniej zaufanych pracowników (m.in. przez cytowaną Grażynę Zdebiak).
Pora na chór:
– Gudzowaty tworzy rynek, nie niszczy – mówi Iza Wojciechowska, fotoedytor z 30-letnim stażem, właścicielka galerii. – Otwiera świetne galerie, pokazuje polskich, młodych, dobrych fotografów. Dokłada do tego, bo nikt takich przedsięwzięć nie dotuje.
– Yours jest wśród kilku galerii promujących bardzo dobrą fotografię, także młodą – potwierdza Andrzej Zygmuntowicz. – Wokół takich miejsc mogą się wytworzyć nowe, ciekawe środowiska.
– Tu chodzi wyłącznie o autopromocję – kontruje głos z cienia. – Ktoś mu doradził, że pokazując także innych artystów, obok popularności twórcy zyska sławę mecenasa.
Biznesmen
W pracy fotografa niezbędna jest współpraca z agencją, która ma prawa autorskie do zdjęć, przekazuje je do prasy, czasem zleca tematy. Gudzowaty współpracuje z niemieckim Focusem, z kręgu światowej czołówki. Ale legenda o jego najwyższych na świecie honorariach jest raczej przesadzona (kryteria takich porównań byłoby zresztą trudno określić). Ostatnio miesięcznik „Forbes” umieścił fotografa na 10 miejscu listy najbogatszych Polaków, wyceniając jego majątek na 1,5 mld zł, zgromadzone głównie w udziałach w Bartimpeksie (69 proc.), BWE (35 proc.) i do niedawna w TU Cigna STU (9 proc.).
Gudzowaty najnowszej listy nie widział. Po poprzedniej, na której był 7, wytoczył magazynowi proces. Jest przeciwnikiem podobnych rankingów. – Moim zdaniem nic ważnego z nich nie wynika. Biznesem w naszej rodzinie zajmuje się tata, to jego pasja. Razem z mamą posiadamy część udziałów w przedsięwzięciach, którymi on z powodzeniem kieruje. Nawiasem mówiąc, żaden dziennikarz „Forbsa” nie rozmawiał ze mną, a materiał zilustrowano zdjęciem, do którego wydawca nie miał praw. Podkreśla, że nawet z własnymi przedsięwzięciami na rynku fotograficznym identyfikuje się jako fotograf – nie biznesmen. Zaczął od spółki Tomasz Gudzowaty Photography założonej do reprezentacji w kontaktach z agencją. Wraz z poszerzaniem działalności zmieniają się nazwy spółek. Dziś to Yours Gallery koordynuje wszystko – przygotowuje ekspozycje, wydaje „Pozytyw” i albumy, ma wyłączność na współpracę z Łazienkami przy organizacji słynnych wystaw na parkanie. – Kiedy okazało się, że w związku ze zmianą siedzib mamy więcej niż jedną nieruchomość, powstała jeszcze spółka Yours Investments. Wspólna nazwa Yours ma podkreślać, że to, co robimy, robimy z myślą o innych – podkreśla Gudzowaty.
Otwieraniu galerii towarzyszyła jedna z głośniejszych awantur na warszawskim rynku nieruchomości. Pierwotnie nowa galeria miała się mieścić w przedwojennej kamienicy przy Al. Jerozolimskich 63. Jak opowiada Gudzowaty, jego firma chciała odbudować przedwojenną elewację i zaaranżować budynek na centrum kultury. Kamienica jest jednak częścią jedynego tej klasy w Warszawie zachowanego ciągu zabudowy z przełomu XIX i XX w. Zdaniem obrońców zabytków należało się zająć rekonstrukcją, ale o odbudowie nie mogło być mowy.
Otwarciu galerii przy Krakowskim Przedmieściu towarzyszyła manifestacja (i tu remont przeprowadzono bez zgody konserwatora – pracownicy zapewniają, że nie była ona konieczna, w biurze mazowieckiego konserwatora słyszymy, że konieczna jest zawsze). Temperaturę podnosił problem lokatorów kamienicy w Alejach, którzy mieszkali w niej od kilkudziesięciu lat.
Niewiele mniejsze emocje towarzyszyły pomysłowi zagospodarowania wykupionej przez spółkę Gudzowatego działki przy ul. Wiejskiej, gdzie miało stanąć Muzeum Fotografii. Kamienica przy Alejach, a także działka, ostatecznie trafiły do biura obrotu nieruchomościami. – Uważam, że inwestowanie w nieruchomości, zwłaszcza w Warszawie, wciąga w niekończący się korowód urzędniczych procedur. Szkoda mi czasu na walenie głową w mur. Cieszy fakt, że od części byłych lokatorów kamienicy przyszły listy z podziękowaniem za otworzenie im nowych życiowych możliwości.
Chór komentuje i biznesowe przedsięwzięcia Gudzowatego:
– Ojciec przekazuje mu udziały w interesach, bo gdyby Tomasz miał je kiedyś dostać w spadku, podatek by go wykończył.
– Niewygodne kroki wykonują za niego inni – mówi Grażyna Zdebiak, która pracowała w Yours Galery przez trzy tygodnie, nie zobaczywszy w tym czasie szefa, choć ten, jak twierdzi Zdebiak, zabiegał o nią pół roku, a potem otrzymała wymówienie. – Ale w firmie podobno nawet spinacza nie kupią bez jego zgody.
– Musi być czujny. Nieraz przychodził do niego podwykonawca z chłamem i żądał niebotycznych sum, bo myślał, że ma do czynienia z bogatym naiwniakiem – uważa Jerzy Łapiński. Przyznaje, że fotograf przy składaniu zleceń daje krótkie terminy i nie lubi wypuszczać niczego spod kontroli.
Chór chętnie podnosi wreszcie kwestię PR, bo też fotograf potrafi sprzedawać prace jak rasowy rekin biznesu. O imprezie otwierającej galerię w Metropolitanie (Teatr Wielki, Patricia Kaas, na widowni śmietanka towarzyska) gazety pisały kilka dni wcześniej i długo później.
Pustelnik
Pracownicy centrali przy Książęcej zwracają się do Gudzowatego „panie Tomaszu”. O nim mówią „właściciel”. Nie mają jego numeru telefonu. Gdy właściciel uważa, że to potrzebne, sam dzwoni. Nic nie jest na tyle pilne, by wdzierać się w jego prywatny czas.
– Pięć kolorów zaciemnia widzenie, pięć dźwięków nuży ucho, pogoń za pięcioma zwierzętami wprowadza myśliwego w obłęd – przytacza Tomasz Gudzowaty swój ulubiony cytat z Księgi Tao. W Polsce zaczyna dzień o świcie od 70-kilometrowej przejażdżki na rowerze, praktykuje 1,5-godzinną medytację. Czyta przynajmniej godzinę – książki, gazet nie czyta. Wyprowadza na spacer swojego yorka, w ogóle lubi zwierzęta – wspiera finansowo dżokejów z kadry narodowej trenujących w klubie jeździeckim Garo. Omija imprezy warszawki. Nie ma TV ani laptopa. Komórkę kupił, bo jego partnerka życiowa i zawodowa Judit Berekai (wcześniej był już żonaty) jest Węgierką i czasem w Warszawie się gubi. Nie je mięsa, nie pije, nie pali.
Rok temu zaczął malować, a ostatnio marzy mu się przygoda z kamerą. W biznesie nie widzi się w ogóle. Już teraz stara się jak najwięcej załatwiać przez ludzi. Ale też powtarza, że ogniwo ludzkie jest zawsze najsłabsze. Rotacja pracowników jest u Gudzowatego spora.
– Wszyscy chętnie zaczynają współpracę – może chodzi o nobilitację, może o możliwość wyciągnięcia dużych pieniędzy? Ale szybko okazuje się, że jego firmy to obóz pracy – wyzysk i relacje feudalne w wydaniu nowobogackim – głos na minus.
– Wszyscy chętnie zaczynają współpracę – pewnie licząc na możliwość wyciągnięcia dużych pieniędzy. A kiedy on im ich nie daje – bo niby dlaczego miałby dawać – obrażają się i robią mu czarny PR – głos w obronie.
To wygłoszone niezależnie opinie dwóch osób od lat działających w branży.
W teatrze antycznym chór, komentując kroki bohaterów, pomagał widzom zrozumieć sens przedstawianych zdarzeń. W tej opowieści na ostateczne wyjaśnienie ról przyjdzie jeszcze poczekać.