Współcześni Polacy, w tym rządzący, wychowali są na serialu „Czterej pancerni i pies”. Jakkolwiek by się nie odżegnywali od propagandowego przesłania i komunistycznego rodowodu pancernej epopei, pozostawiła ona głęboko zakorzeniony wzorzec – prawdziwy żołnierz to czołgista, a czołg to symbol siły militarnej. Kto ma więcej czołgów, ten wygrywa wojnę. Taka narracja jest dziś powtarzana przez rządowe media – Polska rzeczywiście na papierze jest czołgową potęgą w Europie, a na tym poziomie „analizy” liczby wystarczą. Wiadomość o zmodyfikowaniu „do 318” czołgów w ciągu sześciu lat świadczy niezawodnie o szybkim wzroście potencjału obronnego i determinacji rządzących w umacnianiu siły kraju.
Czytaj także: Wystrzałowy czerwiec na ćwiczeniach
Premier kradnie show ministrowi
Stąd też wielkie słowa, jakie padły w Gliwicach przy podpisaniu umowy. „Milowy krok do odbudowy potencjału polskiej armii, historyczna chwila, wspaniałe dzieło, niezwykle ważny moment. Decyzja świadcząca o ogromnym zrozumieniu dla rozwoju wojsk pancernych i modernizacji armii w ogóle” – tak premier Mateusz Morawiecki rozpływał się, chwaląc największe zamówienie w polskiej zbrojeniówce złożone w tym roku. Trochę skradł show ministrowi obrony Mariuszowi Błaszczakowi, który przyzwyczaił nas do tego, że każda umowa podpisana przez niego jest historyczna i przełomowa. Bo te podpisywane przez poprzedników były wyłącznie spóźnione, niewystarczające i złe.
Kampanijną retorykę można by nawet wybaczyć, bo wybory za trzy miesiące, a PiS walczy o głosy na Górnym Śląsku jak o żaden inny region. Stąd w Gliwicach obecność premiera – jedynki partii rządzącej w regionie. Większy problem – i groźniejsza nieuczciwość – polega na tym, że w społeczeństwie buduje się wrażenie znaczącego wzrostu potencjału obronnego poprzez decyzje, które wcale tego nie zapewnią. Dla większości odbiorców tego upolitycznionego przesłania czołg to czołg i po co się wgłębiać w szczegóły, ale w tym przypadku właśnie o szczegóły chodzi. Żeby to zrozumieć, trzeba ten „milowy krok” zmierzyć centymetrem.
Czytaj także: Jakie będą dwie nasze następne dekady w NATO?
Czołgi do remontu
Powstały w latach 70. T-72 miał być czołgiem lekkim (42–44 tony), szybkim, łatwym do zamaskowania i ukrycia (niska sylwetka), prostym w użyciu, naprawie i utrzymaniu – masowym w zastosowaniu i produkcji. W ZSRR i innych demoludach produkowano go w dziesiątkach tysięcy, w Polsce również. Dlatego dla rządu PiS nie jest „posowieckim sprzętem”, którego należy się pozbyć, jak np. samolotów MiG-29, a rodzimym wyrobem, którego unowocześnianie przynosi przemysłowi chlubę, a wojsku siłę.
Po szczegółowe analizy przydatności bojowej T-72 odsyłam do prasy fachowej, tu wspomnę jedynie, że pod kątem odporności pancerza, celności armaty, skuteczności amunicji i wielu innych cech te czołgi pozostały w czasach Układu Warszawskiego. Użyte masowo, w natarciu, z akceptacją znacznych strat, mogły dawać przewagę w latach 80. Dziś, gdy liczy się skuteczność pierwszego strzału, oddawanego nawet w ruchu, oraz ochrona załogi przed odpowiedzią przeciwnika – są niewiele warte.
Aby znacząco polepszyć ich parametry, trzeba wymienić główne komponenty – zespół napędowy (silnik i przekładnię), armatę z systemem stabilizacji i kierowania ogniem, poprawić opancerzenie, choćby przez dołożenie pancerza reaktywnego (jak w poprzedniej modernizacji T-72, znanej jako PT-91 Twardy), oraz wprowadzić nowoczesną amunicję, która z kolei nie mieści się do zamka starej armaty. Takie zmiany w swoich czołgach stopniowo wprowadzali Rosjanie, dlatego ich T-72B3 to zupełnie inna maszyna od naszych staruszków, bo wszystkie kluczowe komponenty ma inne. Zatwierdzona przez MON ograniczona modernizacja, zwana modyfikacją, nie poprawi ani celności armaty, ani siły ognia, ani ochrony załogi czołgu. Co zatem w ogóle da?
Czołgi mają być przede wszystkim wyremontowane i przywrócone do pełnej sprawności. Spośród ok. 500 posiadanych T-72 tylko niewielka część jest w batalionach liniowych, a i tam w różnym stanie. Teraz zapewne cały park „na chodzie” zostanie przejrzany, a do remontu trafią wozy znajdujące się w najlepszej kondycji. To dobrze, choć nasza „papierowa” pancerna potęga nieco ucierpi.
Remont będzie głównym zadaniem największych beneficjentów umowy – zakładów Bumar-Łabędy w Gliwicach i Wojskowych Zakładów Motoryzacyjnych w Poznaniu. Na wozach i w ich wnętrzu zostanie zamontowany nowy osprzęt optoelektroniczny, wyprodukowany przez warszawskie PCO. Chodzi o kamery i przyrządy celownicze kierowcy, dowódcy i działonowego, umożliwiające obserwację w dzień i w nocy. Bez dwóch zdań przydatne i potrzebne. Tak samo jak cyfrowa radiostacja pokładowa z Radmoru czy interkom Fonet z WB Electronics, zapewniający też nawigację GPS. Kompletu prac dopełnia... wymiana gąsienic. Szału nie ma.
Wariant niezbyt kosztowny
Oczywiście, gdyby pójść na całość, kosztowałoby to znacznie więcej niż 1,75 mld, czyli niespełna 6 mln na wóz (umowa zakłada modyfikację maksymalnie 318 czołgów). PGZ przedłożyła ministerstwu różne warianty, ale te najbardziej „wypasione” były również bardzo kosztowne. Ponieważ w kwestii modernizacji obowiązuje teraz hasło „nie ma pieniędzy”, a z drugiej strony wiadomo było, że „coś trzeba zrobić” – nie tyle z czołgami, ile dla zakładów Bumar-Łabędy, od lat pogrążonych w kryzysie – wybrano wariant niezbyt kosztowny i w efekcie niezbyt sensowny.
Ale skoro modernizację (wtedy o tym była mowa) czołgów obiecał związkowcom niemal równo rok temu ówczesny wiceminister obrony Sebastian Chwałek (obecnie w zarządzie PGZ), to trudno było przed wyborami obietnicy nie spełnić. Zwłaszcza że ostatnie decyzje MON nie były dla krajowej zbrojeniówki łaskawe. PiS zdołał odwrócić wcześniejsze proporcje, dwie trzecie wartości zamówień przeznaczając na broń z zagranicy i część kupując bez offsetu.
Inna sprawa, że polska zbrojeniówka nie dostarczy ani patriotów, ani HIMARS-ów, nie wspominając o nadchodzącym wielkimi krokami kontrakcie na F-35. Czołgi za to jest w stanie wyremontować i doposażyć. Związkowcy mają pracę, PGZ ma kasę, rząd ma spokój, telewizja ma obrazki – wszystko jest super.
Co z tego ma wojsko? Przede wszystkim nadzieję na utrzymanie dużych sił pancernych, nawet gdy nie ma mowy o zakupie nowych czołgów. Rosyjska agresja na Ukrainę zmusiła w 2014 r. naszych planistów do analiz, z których wyszło, że w razie wojny potrzeba dużo czołgów. Wtedy Polska dopiero co przyjęła ponad setkę leopardów 2A5, używanych czołgów z Niemiec, ale nowocześniejszych od czegokolwiek, co mieliśmy. Ale to tylko dwa bataliony (56 w każdym).
Dwa bataliony starszych Leo 2A4 zdecydowaliśmy się więc unowocześnić – umowę podpisał już Antoni Macierewicz (nawet więcej, bo 128 wozów). Cztery bataliony nowoczesnych czołgów zachodnich uzupełniały starsze poradzieckie konstrukcje. Z ponad 200 posiadanych PT-91 Twardy również uformowane są cztery bataliony, głównie w jednostkach 16. dywizji zmechanizowanej. W linii są też cztery bataliony najstarszych T-72 (Braniewo, Żurawica i dwa w Żaganiu), ale w nowej 19. brygadzie zmechanizowanej w Lublinie powstać ma dodatkowy. Chroniąca wschodniej flanki 18. dywizja będzie mieć dwa bataliony leopardów i dwa zmodernizowanych T-72. Pięć batalionów T-72 to zaś 280 wozów plus rezerwa, plus szkolenie – wychodzi ok. 300.
Po co nam czołgi
Mamy więc 12 batalionów czołgów, chcemy mieć 13, a w razie wojny i mobilizacji nawet więcej. Mimo głosów, że czołgi tracą znaczenie wobec rozpowszechnienia broni przeciwpancernej, ostatnie lata to tendencja odbudowy najcięższej kawalerii w Europie. Nowy batalion sformowały Niemcy, do czołgów (wcześniej wyprzedanych) wraca Holandia, Amerykanie po dwóch latach nieobecności wysłali do Europy pancerną brygadę i kawaleryjski batalion gwardii narodowej.
Czołg jest nadal najsilniejszym wozem bojowym, 70-tonową manifestacją politycznej woli i najskuteczniejszym narzędziem do zajmowania lub odzyskiwania terenu. Ale tylko nowoczesny czołg, zdolny sam pokonać przeciwnika (nie tylko inny czołg) i nie dać się zniszczyć pociskiem czy rakietą, jest naprawdę przydatny. Dlatego Amerykanie montują teraz na swoich abramsach – i tak nieporównanie lepiej opancerzonych niż T-72 – systemy aktywnej obrony z Izraela, światowego lidera takich rozwiązań. Rzecz jasna nie będą go mieć nasze czołgi.
Co ciekawe, żaden z licznych w ostatnich latach amerykańskich raportów nie doradzał Polsce pomnażania sił pancernych. Unowocześnienie – jak najbardziej, zwiększenie gotowości – w pierwszej kolejności. Ale pod względem liczby wozów nikt nie wytykał nam braków. „Siły zbrojne RP powinny postawić na modernizację kluczowych zdolności ponad zwiększanie liczebności formacji lądowych” – głosiło opublikowane w marcu we współpracy z polskim rządem opracowanie think tanku CSBA. Co więcej, specjaliści odradzali inwestowanie w posowiecki sprzęt, a modernizację zalecali tylko pod warunkiem, że przyniesie efekty przewyższające możliwości Rosjan. Trudno ocenić, czy zapowiedziana modyfikacja poradzieckich czołgów spełnia ten postulat.
MON i PGZ tłumaczą, że z tymi T-72 to akcja tymczasowa, do czasu opracowania i wprowadzenia czołgu nowej generacji z prawdziwego zdarzenia, co ma być jednym z celów nowego, 15-letniego planu zbrojeń. Prezes PGZ snuje wizje stworzenia go w Polsce, co powtarza minister obrony. Nawet jeśli przyjąć, że Polska ma taki potencjał – co podlega dyskusji – jest to praca na minimum 20 lat. Oznacza to, że zmodyfikowane T-72 nie znajdą następców, nim osiągną wiek... sędziwy.
Jeśli teraz załogi czołgów bywają dwukrotnie młodsze od ich wozów, w kolejnych dwóch dekadach będą trzykrotnie młodsze. W dodatku zajęte modyfikacją T-72 i modernizacją leopardów zakłady w Gliwicach i Poznaniu raczej nie będą miały potrzeby ani możliwości angażować się poważnie w prace nad nowym czołgiem. Ruszą więc w połowie przyszłej dekady, gdy być może znany już będzie kształt nowego czołgu francusko-niemieckiego, którego opracowanie to jeden z głównych projektów strategicznych obu krajów.
Ale w Polsce będą w linii dopiero co zmodernizowane leopardy i dopiero co oddane po doposażeniu T-72, więc zakup nowych czołgów priorytetem nie będzie. W ten sposób cofniemy się w naszych pancernych zdolnościach, robiąc dziś pozorny krok naprzód.