Prawo i Sprawiedliwość już zaprezentowało kandydatów, którzy otworzą listy wyborcze do Sejmu. Jarosław Kaczyński tym razem nie eksperymentował. Okręgi zwolnione przez znanych polityków, którzy odeszli do europarlamentu, powierzył partyjnym dublerom. Nikt istotny nie został pominięty. Nawet zmarginalizowany Antoni Macierewicz zachował „jedynkę”.
Po drugiej stronie na razie impas. Posypały się rozmowy PO z PSL i nadal nie wiadomo, w jakiej formule opozycja pójdzie do wyborów. Choć można założyć, że Grzegorz Schetyna również od dawna ma w głowie własny plan obsadzenia list w rozmaitych konfiguracjach. Jest to bowiem zbyt ważna kwestia, aby improwizować w ostatniej chwili. Ogłoszenie list oznacza przecież prawdziwy początek kampanii. Oto partie odsłaniają swoje zasoby i stają do walki. Można oczywiście wyrażać wątpliwość, czy wyborcy przykładają do list równie wielką wagę jak politycy. W końcu głosujemy w pierwszej kolejności na partie. A o samych kandydatach, przy których stawialiśmy w przeszłości krzyżyk, pewnie już nie pamiętamy.
Natomiast dla nich listy to kwestia niemalże egzystencjalna. Od ich ułożenia zależą przecież kariery, życiowe statusy, uposażenia, prestiż. I dlatego budzą tak silne emocje.
Ruchy na dole
Choć partie bywają różne, ogólna reguła wyborcza pozostaje niezmienna. Najpełniej sformułował ją politolog Jarosław Flis, który powiada, że partie może i rywalizują o władzę, ale o konkretne mandaty biją się wyłącznie towarzysze ze wspólnej listy wyborczej. Taka już specyfika naszej ordynacji wyborczej, która oddaje wyborcom – co wcale nie jest oczywiste w systemach proporcjonalnych – prawo wskazania konkretnego kandydata na partyjnej liście. To z kolei sprawia, że wewnątrzpartyjne przetargi o miejsca na liście różnią się co najwyżej lokalnym kolorytem.