W tym samym mniej więcej czasie PSL obwieścił, że po stronie opozycji powinny wystawić listy dwa bloki: centrowy, chadecki z PSL, oraz lewicowy, i że jest otwarty na rozmowy z PO o koalicji, ale bez lewicy. PO odpowiedziała, że PSL jest dla niej naturalnym partnerem, ale rozmawiać będzie o jak najszerszej koalicji sił demokratycznych, czyli z lewicą włącznie. Inna demokratyczna i lewicowa siła, czyli SLD, nieco wcześniej uchwaliła w referendum, że partia ta pójdzie do wyborów w koalicji, ale nie uchwaliła, z kim ta koalicja ma być. Jeszcze inna progresywna i demokratyczna siła ustami swego lidera Roberta Biedronia obwieściła, że jak dla niej to szeroka koalicja może być, a może być też lewicowa.
Już pojawiły się komentarze, że PiS pozostawia opozycję w tyle, urządza konwencje programowe i dopina listy wyborcze, a po drugiej stronie nie wiadomo, kto z kim, czy w ogóle i na jakich zasadach. Przewiduję, że ten lament będzie narastał, a nawet sprzyjający opozycji publicyści i komentatorzy będą, ku uciesze pisowskich propagandzistów, wylewać żale i dawać ujście rozgoryczeniu na opozycję w ogóle i na tworzące ją partie – że oni nie mogą się zdecydować, a pisowski walec się rozpędza. Ja lamentować nie zamierzam, bo warto iść za radą Barucha Spinozy z „Traktatu politycznego”: „Gdy o sprawy ludzkie chodzi, nie należy płakać, śmiać się lub oburzać, ale rozumieć”.
W wyborach z 2015 r. postanowienie prezydenta o ich zarządzeniu ukazało się 17 lipca, a dzień później było wiadomo, że PiS bierze na listy kandydatów z minipartyjek Jarosława Gowina i Zbigniewa Ziobry, a SLD zawiązuje koalicję z lewicowym drobiazgiem, ale nie z partią Razem, która wystawia własne listy.
Tak było cztery lata temu, a teraz jest inaczej, a to dlatego, że rzeczywistość polityczna, czyli wyniki wyborów do Parlamentu Europejskiego, nie dała kierownictwom partii opozycyjnych wyraźniejszych wskazówek, co czynić.