„Polityka” (...) dawała poczucie bezpieczeństwa?
„Polityka” to było moje marzenie od początku pracy w dziennikarstwie. Marzenie niedościgłe. Pamiętam, ileż to razy mój brat mówił z wyrzutem: „Czemu ty siedzisz w tym »Kurierze«, czemu w »Życiu Warszawy«, twoją ambicją powinna być praca w »Polityce«”. Wówczas nie śmiałam nawet o tym myśleć. Kiedy odeszłam z „Życia Warszawy”, też nie myślałam serio, żeby szukać pracy w „Polityce”, chociaż nie ukrywam, że miałam nadzieję na propozycję stamtąd. Kiedyś Jan Bijak, ówczesny naczelny, powiedział: „Ależ dobre są wywiady, które pani robi”. l to był wielki komplement. Jednak zawsze pracowałam w gazecie codziennej, mam w sobie trochę z grafomana, lubiłam napisać tekst wieczorem i przeczytać go następnego dnia rano. Rozważałam więc pójście do „Rzeczpospolitej”, którą kierował już Dariusz Fikus, a Maciek Łukasiewicz był jego zastępcą i on mnie tam ciągnął. Aż zadzwonił Bijak z propozycją spotkania. Nie odmówiłam oczywiście. l po rozmowie z Bijakiem zostałam komentatorem.
O czym był pani pierwszy tekst w „Polityce”?
Nie licząc wcześniejszego tekstu o profesorze Geremku, to był wywiad z Adamem Michnikiem. Robiłam go jeszcze dla „Życia Warszawy”, tam mi go nie wydrukowali, więc zaproponowałam temat mojej nowej gazecie. Potem miałam krótki epizod z kierowaniem działem politycznym, ale czułam się źle w tej roli. Po pierwsze, nie lubiłam siedzieć za biurkiem i redagować cudzych tekstów, a po drugie, miałam poczucie, że była to konstrukcja kompletnie sztuczna. W tym dziale byli Wiesiek Władyka, Adam Krzemiński, Mariusz Janicki. To byli ludzie o ogromnym już dorobku. Ja zaczynałam tam pisać i nie miałam poczucia, że mogę narzucać tematy na przykład Adamowi Krzemińskiemu, który zajmował się sprawami niemieckimi. Tak jak Wieśkowi Władyce, profesorowi uniwersytetu, ze sporym dorobkiem książkowym. A ja zwyczajny rzemieślnik. Głupio bym się czuła, adiustując im teksty. Miałam wobec „Polityki” kompleks. Przyszłam w końcu do zespołu, który podziwiałam z daleka przez tyle lat. Na wielu ich tekstach uczyłam się dziennikarstwa. Miałam na przykład taki okres, że mi się marzyło pisać felietony. Ale jako wierna czytelniczka „Bywalca”, czyli felietonów Daniela Passenta, na których się wychowywałam, szybko takie marzenia wybiłam sobie z głowy. Do tej pory uważam, że jestem dziennikarskim rzemieślnikiem. Opisuję i analizuję pewne sprawy, to, co widzę, słyszę, czego dowiaduję się z rozmów, staram się trzymać faktów i tyle.
Istniał w zespole mit Mieczysława Rakowskiego?
Rakowski w redakcji już nie bywał. Nie czułam jego wpływu, nie było też tak, że nowi, którzy z nim nie pracowali przedtem, odcinali się czy też kpili, że pochował własnymi rękami PZPR, gdy wydał polecenie „sztandar wyprowadzić”. Wszyscy mieliśmy szacunek, choć oczywiście mniejszy lub większy, dla przeszłości „Polityki” i roli Rakowskiego. W zespole pracowali wciąż ludzie, którzy z Rakowskim tworzyli gazetę – Passent, Marian Turski, Andrzej Krzysztof Wróblewski. To były wielkie nazwiska, na które przez lata pracowali swoimi tekstami. Oni się z Rakowskim przyjaźnili i spotykali, ale poza redakcją. Ja zresztą też częściej spotykałam go poza redakcją, na przykład na premierach teatralnych. Mój mąż go cenił, dobrze się im rozmawiało.
Donald Tusk: Janka wiedziała, że w polityce cnota bez skuteczności znaczy niewiele
Jak panią przyjął zespół?
Dobrze, bo w „Polityce” zawsze raczej dobrze funkcjonowały procesy integracyjne, zwłaszcza gdy zespół był mniej liczny niż obecnie. Nowi ludzie szybko w ten zespół wrastali. Ale z czasem nowych zaczęło się pojawiać coraz więcej i dziś to już zupełnie inny zespół.
„Starzy” nie obawiali się wymiany pokoleniowej?
Może trochę na samym początku. Przez moment Daniel Passent patrzył chyba na mnie z podejrzliwością.
Czemu?
Bo nasze drogi były różne. On wielokrotnie w swoich tekstach bronił wprowadzenia stanu wojennego, ja w tym czasie byłam bardzo mocno zaangażowana w „Solidarność”. W środowisku było tajemnicą poliszynela, że Zdzisław Najder w imieniu Jana Olszewskiego zaproponował mi, żebym została rzecznikiem jego rządu. Odmówiłam, ale ja wówczas nie byłam kojarzona z lewicą, wręcz przeciwnie. Mógł więc myśleć: „O, przyszła do redakcji »solidarnościówa«, która nic nie potrafi, i będzie chciała wprowadzać swoje porządki”.
Miałam jednak wrażenie, że wchodzę do nowej redakcji bezboleśnie. Być może kłębiły się gdzieś na zapleczu jakieś konflikty, których nie znałam. Pewnie były obawy, że przychodzą nowi i chcą budować kariery na dorobku „starych”, którzy stworzyli potęgę „Polityki”. A to była rzeczywiście potęga. Już pracując w redakcji, przekonywałam się o tym na przykład za granicą. Był taki czas, kiedy dosyć często jeździłam na spotkania w polskich ośrodkach kultury w dawnych demoludach. Zawsze na spotkaniach były nadkomplety, zawsze słyszałam, jak ważna była „Polityka” dla tamtejszej inteligencji, że oni się na niej wychowali, z niej czerpali wiedzę, dzięki niej stawali się opozycjonistami.
W redakcji zaś faktycznie były napięcia, na przykład gdy odchodził Jan Bijak i zmieniał się naczelny. Ale wkrótce wszyscy zrozumieli, że Jurek Baczyński, który został i naczelnym, i prezesem spółdzielni, bo „Polityka” w myśl ustawy o likwidacji RSW musiała działać w takiej formule, jest zdecydowanie lepszy na nowe czasy, ma wizję zmian, przekształcenia pisma, kiedy nie wiadomo było wcale, czy przetrwamy. Był taki moment, że „starzy” się wycofali na jakiś czas, Passent został ambasadorem w Chile, Krzysztof Mroziewicz w Indiach, ale potem wrócili, mimo że już przyszła spora grupa nowych dziennikarzy. Daniel Passent z powrotem pisze felietony, jest szalenie popularnym dziennikarzem, zapraszanym do innych mediów, jego uwagi są cenione przez naczelnego. W „Polityce” nigdy nie było czystek jak w innych gazetach – przychodzi nowy naczelny, wymiata starych, obsadza swoją gwardią. I dlatego „Polityka” stała się stabilnym miejscem pracy. Zresztą ja w żadnej redakcji nie brałam udziału w koteriach, nawet w życiu towarzyskim redakcji, które pewnie się toczy, też nie uczestniczę. Jestem osobna, rzadko zapraszam kolegów z redakcji do domu, mam inny krąg towarzyski.
Czytaj także: Janina Paradowska, niezwykła kronikarka ćwierćwiecza
Prowadzicie w redakcji spory polityczne?
Nie. Dyskusje, owszem, ale nie kłótnie. Chociaż nie jesteśmy wszyscy z jednej politycznej bajki. Przed każdymi wyborami robimy sobie w redakcji prawybory. Zawsze wygrywała Unia Wolności, a potem Platforma. Była jakaś pula głosów na SLD, na PSL, ale też – rzadko, bo rzadko – oddawano głosy na PiS. I to się pokrywało z linią pisma, czyli zespół dobierał się w ramach dominujących poglądów politycznych. Natomiast zdarzają się oczywiście teksty budzące wątpliwości zespołu czy jego poszczególnych członków. To normalne.
Słynna okładka i pani tekst „Tusku, musisz!” wywołała dyskusję?
Może była dyskusja zakulisowa, ale oficjalnie nie. Ani tytuł, ani okładka nie były moim pomysłem, co nie znaczy, że się od niego dystansuję. Jeżeli ktoś przeczytał tekst, to wie, że tytuł wcale nie oddawał treści. To był tekst o niedobrym klimacie panującym w PO przed wyborami parlamentarnymi w 2007 roku. Pamiętam, jak się zrodził pomysł tekstu. Chodząc po Sejmie i rozmawiając z różnymi politykami, zajrzałam do Bronisława Komorowskiego. Powiedziałam mu, że widzę zasadniczą różnicę między tym, co było przed wyborami prezydenckimi w 2005 r., które Tusk przegrał, a tym, co się teraz dzieje.
Wtedy, w 2005 roku przed drugą turą, sytuacja była dla mnie dziwaczna. Piękna pogoda, wchodzę do Sejmu, w ogródku kawiarnianym siedzą wszyscy najważniejsi działacze PO, piją piwo i uważają, że mają wygrane wybory. A nie ma żadnego posła PiS, bo oni wszyscy pracują w terenie. Widzę w telewizji, jak Lech Kaczyński lata samolotem na spotkania, wysiada świeży, energiczny, a Tusk jedzie po kilka godzin samochodem, wysiada zmęczony, wymięty. W ogóle nie rozumiałam tak prowadzonej kampanii. Nie do końca jestem przekonana, czy przełomem w tej kampanii było wyciągnięcie Tuskowi dziadka z Wehrmachtu, to przecież było znane od dawna, zamieściłam to w książce „Teczki liberałów”, którą w 1993 roku napisaliśmy z Jurkiem Baczyńskim, i ta informacja rzeczywiście w kampanii 2005 roku była cytowana przez różne pisma, głównie przez „Nasz Dziennik”. Ale Tusk przegrał, bo nie wiadomo, dlaczego cała Platforma uznała, że niczego nie muszą robić, wygraną mają w kieszeni.
Tymczasem w 2007 roku atmosfera była radykalnie inna. Cała Platforma w terenie, zasuwają ze spotkania na spotkanie, tylko że nikt nie wierzy w wygraną. Niewiara rozlewa się też na środowiska inteligenckie. Przyznaje mi to podczas rozmowy Komorowski – tak, nasza baza, czyli inteligencja, nie wierzy w nas i to jest nasz problem. Ten tekst był właśnie o klimacie niewiary i o tym, że przecież to Platforma, a nie PiS, ma wszelkie szanse, żeby wygrać, a środowiska jej sprzyjające robią wszystko, by przegrała. Był o tym, że tak naprawdę teraz o wszystkim zadecyduje determinacja Tuska. To „musisz” było więc w gruncie rzeczy wołaniem wewnątrzpartyjnym. Musisz pokazać, że jesteś liderem, że dasz radę, na przekór wszystkim.
Myśmy w „Polityce” nigdy nie byli zwolennikami państwa PiS, dla nas zawsze ważny był Okrągły Stół jako początek przemiany, wybory z 4 czerwca, nawet jeśli nie były w pełni demokratyczne, i dorobek III RP, jak się okazuje bardzo trwały i odporny na wstrząsy. Nie uważaliśmy, że III RP wyczerpała swoje możliwości, zbankrutowała, tkwi w jakimś upiornym układzie, z którego mają ją wyzwolić ideologiczne komisje prawdy i sprawiedliwości.
IV Rzeczpospolita nie była naszym projektem, a ja się go wręcz bałam, przynajmniej takiego, jaki został opisany, bowiem w tworzeniu okazał się wielkim partactwem, ale jednak niebezpiecznym. Powiedziałabym nawet, że dobrze, iż tyle spartaczono, bo nie wiem, gdzie obudzilibyśmy się po okresie dłuższym niż dwa lata. Miałam tu także swoje doświadczenia osobiste, bo mąż był wtedy adwokatem i miał sporo spraw politycznych. Był obrońcą Emila Wąsacza, byłego ministra skarbu, i przeżyliśmy to wszystko łącznie z przewożeniem Emila, po pokazowym zatrzymaniu, przez całą Polskę, nie bardzo wiadomo po co, bo prokuratura w Gdańsku zupełnie nie wiedziała, co robić, i tylko biegali do telefonu na konsultacje z Warszawą. Nie mieli chyba nawet owego miażdżącego ponoć dla Wąsacza raportu o prywatyzacji PZU, którym kilka godzin wcześniej na specjalnej konferencji prasowej machał ówczesny pierwszy zastępca prokuratora generalnego Janusz Kaczmarek, obecnie już zupełnie nawrócony. Tak więc bez dwóch zdań chciałam, żeby wybory wygrała Platforma, i nie zamierzałam tego ukrywać. Ale gdy tytuł „Tusku, musisz!” zobaczyłam przed drukiem, miałam przez moment wątpliwości, nawet nie tyle co do kwestii, czy powinno się tak dociskać pedał, raczej czy on pasuje do mojego bardziej zdystansowanego tekstu.
Zobacz także: Dziennikarze i politycy wspominają Janinę Paradowską
Protestowała pani?
Nie, zaufałam naczelnemu. I nie mam z tego powodu kłopotu ze sobą, ze swoim dziennikarskim sumieniem, chociaż oczywiście pisowscy dziennikarze do dziś mi tego nie wybaczyli. Trochę mnie raziło, jak ten greps powtórzyliśmy przy ostatnich wyborach prezydenckich. Stawka tych wyborów też była ogromna i z tego zdawaliśmy sobie sprawę. Okładka „Bronku, do broni” miała być bardziej żartobliwa, tylko że chyba to nie był najlepszy pomysł i jakoś nie została odczytana żartobliwie. Jak się okazuje, pewnych pomysłów nie warto nadużywać.
***
Fragment książki „A chciałam być aktorką”, wywiadu rzeki z damą polskiego dziennikarstwa. Z Janiną Paradowską rozmawiała Marta Stremecka (Wydawnictwo Czerwone i Czarne 2011).