Prezes rządzącej partii i premier z jego nadania mieli zjawić się tuż przed 4 czerwca w Gdańsku. To dzień, który oczywiście kojarzy się – lub kojarzyć powinien – z pokonaniem przed 30 laty systemu komunistycznego w Polsce (a poniekąd w Europie), na dodatek za pomocą kartki do głosowania w półdemokratycznych jeszcze, ale już w pełni wolnych wyborach. Samo miasto też jest symbolem: pokojowego ruchu społecznego, który odegrał w tym zwycięstwie istotną rolę.
Panowie nie mieli jednak przyjechać tam, by świętować historyczne w skali światowej wydarzenie. Wymyślili bowiem, by czcić inną rocznicę – pierwszej pielgrzymki Jana Pawła II do Polski. Okazja niby jest: data też okrągła, 40 lat, a sama wizyta polskiego papieża była wtedy ważnym czynnikiem, który, by sparafrazować gościa, odnowił ducha tej ziemi. Ranga wydarzeń była jednak w skali dziejowej niewspółmierna, nie mówiąc o tym, że można byłoby przecież połączyć obie okoliczności.
Premier zlekceważył prezydent Gdańska
Tymczasem prezes w końcu w Gdańsku się w ogóle nie pojawił. Szef rządu RP brylował zaś w poddanym mu towarzystwie partyjnych towarzyszy i związkowców z dzisiejszej „Solidarności”. Ba, kiedy prezydent Gdańska Aleksandra Dulkiewicz próbowała zaprosić go na obchody wyborów czerwcowych, czyli Wolności i Solidarności, ostentacyjnie, z nieodłącznie mu już niestety przypisaną butą – by nie rzec, buractwem – zlekceważył ją i uciekł do swoich.
Równocześnie w eter idzie sugestia, że akurat 4 czerwca ogłoszony będzie nowy – po ucieczce kilku i przeprowadzce paru innych ministrów na posady do Brukseli – skład gabinetu. Plotki, prognozy, a potem newsy o może i pasjonujących, lecz w istocie niewiele pewnie wnoszących roszadach personalnych zdominują programy informacyjne i publicystyczne wielu mediów, wypychając historyczne wspominki o wydarzeniach sprzed trzech dekad.
Dlaczego PiS nie lubi 4 czerwca
W całej sprawie uderza natężenie awersji, z jaką obecna władza traktuje datę 4 czerwca 1989 r. Powodów odrazy jest kilka. Pierwsze mają naturę historyczną – choć bracia Kaczyńscy (zwłaszcza Lech) byli w końcówce lat 80. dość wpływowymi ludźmi w otoczeniu stojącego wówczas bezapelacyjnie na czele opozycji Lecha Wałęsy, to nie oni byli architektami okrągłostołowego, a potem wyborczego sukcesu. Ambicja, zwłaszcza wybujała i połączona z rozmaitymi kompleksami, odbiera rozum, poczucie sprawiedliwości i honoru.
Potem na kwestionowaniu tego – cóż z tego, że niezaprzeczalnie skutecznego – sposobu obalenia komunizmu bracia oparli aktualną narrację (czy raczej: propagandę) historyczną i polityczną swojego obozu. Skala bredni o zdradzie czy o zaprzepaszczonych szansach była tak duża, że teraz nie sposób się z nich wycofać.
Z kolei Mateuszowi Morawieckiemu wciąż zdaje się być bliżej do rzucającego kamieniami czy drukującego ulotki (za co należy mu się cześć i chwała) chłopca z Solidarności Walczącej niż do szefa gabinetu wolnej od trzech dekad Polski, który powinien rozumieć nie tylko istotę procesów historycznych czy geopolityki, ale na dodatek znaczenie gestów – także dla międzynarodowego wizerunku kraju. Skądinąd i w jego przypadku oddanie hołdu wyborom czerwcowym musiałoby oznaczać przyznanie, że radykalizm środowiska, w którym się wówczas obracał, niekoniecznie był jedynie właściwą metodą walki.
Jest jednak i inna, dojmująco banalna przyczyna dezawuowania obchodów 4 czerwca przez obóz władzy. Idzie mianowicie o przemilczenie faktu, że w Gdańsku i innych miastach kraju świętują ludzie zasłużeni w odzyskiwaniu wolności i budowaniu Rzeczpospolitej – a dziś, tak się składa, sympatyzujący często z opozycją czy wręcz moralnie jej patronujący.
To również doskwiera, prawda, panie Kaczyński?