Największą niespodzianką w tych wyborach była frekwencja. Owszem, większość obserwatorów spodziewała się, że będzie najwyższa w historii, ale też poprzeczka nie była zawieszona zbyt wysoko – dotychczas odsetek głosujących w wyborach europejskich nie sięgnął pułapu 25 proc.
Ewa Siedlecka: Koalicja straciła. I na strachu przed PiS już nie zyska
Frekwencja zwiększa wagę tych wyborów
Prawie nikt nie oczekiwał, że znacząco przekroczy ona 40 proc. Takie wyniki były do tej pory zarezerwowane dla wyborów krajowych. Przypomnijmy, że największa chyba zmiana w polskiej polityce po 1989 r. – zwycięstwo PiS i PO w wyborach do Sejmu w 2005 r. – odbyła się przy frekwencji nieco powyżej 40 proc.
Tak duże zainteresowanie Polaków sprawia, że waga tegorocznych wyborów europejskich jest większa, niż mogliśmy przypuszczać. Przedstawiciele partii mówili o tym głosowaniu, że będzie próbą generalną przed wyborami do Sejmu, Grzegorz Schetyna nazwał je nawet „pierwszą połową meczu”. Dopiero jednak głosujący nadali tym zapowiedziom realny kształt. Dlatego do wyniku niedzielnego głosowania należy przyłożyć dużą wagę. Co więc oznacza ta „pierwsza połowa”?
PiS: wygrana bitwa, ale nie wojna
Partia Jarosława Kaczyńskiego zdecydowanie wygrała wybory, ale też zaangażowała w tej kampanii wielkie zasoby. Zaczęła od bezprecedensowych obietnic socjalnych – z rozdawnictwem na tę skalę nie mieliśmy jeszcze do czynienia w historii polskiej polityki po 1989 r. Co istotne, były to same obietnice, ale realne transfery finansowe warte 40 mld zł, które w większości trafią do wyborców jeszcze przed jesiennymi wyborami do Sejmu. W portfelach odczują je emeryci (13. emerytura), rodzice dzieci (500 plus za każde pierwsze dziecko), pracownicy (zmiany w kosztach uzyskania) i młodzi (zwolnienie z podatku do 26. roku życia).
Drugą stroną medalu była kampania, która miała uruchomić wszelkie możliwe fobie. Wróciło straszenie tym, że opozycja będzie atakowała religię katolicką, wpuszczała do kraju uchodźców, potajemnie wprowadzi euro czy będzie seksualizowała dzieci. Do wtłoczenia tych lęków w głowy wyborców PiS uruchomił całą dostępną machinę propagandową, z mediami publicznymi na czele. Ostatnie dni i godziny przed wyborami w TVP to była nieskrywana kampania PiS, z Kaczyńskim wyskakującym z omalże każdego pasma – od telewizji śniadaniowej po wydłużoną rozmowę „Wiadomości” w piątek.
Taka skala zaangażowania miała dać PiS miażdżące zwycięstwo i przesądzić także o wyniku jesiennych wyborów i utrzymaniu władzy przez prawicę na kolejne cztery lata. W tym kontekście PiS odniósł sukces, ale wciąż nie ma gwarancji zwycięstwa. A możliwości formułowania nowych obietnic i napędzania nowych strachów na przyszłość są już ograniczone. Używając terminologii wojskowej: szturm generalny przyniósł zwycięską bitwę, ale nie doprowadził do ostatecznego zwycięstwa.
Odległości między rywalizującymi blokami mogą być większe lub mniejsze w zależności od metody. Gdy zsumujemy liczbę głosów partii, które weszły do Parlamentu Europejskiego, to sam PiS zdobył 6 mln 193 tys. głosów, a Koalicja Europejska oraz Wiosna w sumie 6 mln 077 tys. Różnica to tylko 116 tys. głosów. Z drugiej strony, gdy zliczymy głosy prawicy (PiS, Konfederacja, Kukiz), to suma sięga 7,3 mln, a centrum i lewicy (KE, Wiosna, Razem) – 6,2 mln. Tu już różnica wynosi ponad milion.
Czytaj też: PiS fetuje zwycięstwo
Koalicja Europejska: zjednoczenie nie wystarczy
Koalicja Europejska przegrała wybory zdecydowanie. To porażka, która pokazuje, że samo zjednoczenie opozycji nie robi na wyborcach zbyt dużego wrażenia. Teraz główne pytanie brzmi, czy alians opozycji jako projekt ma szanse przetrwać do wyborów sejmowych. Szczególnie duże wątpliwości na ten temat mają ludowcy, którzy mocno ucierpieli w tych wyborach. Niektórzy przedstawiciele PSL otwarcie mówią o końcu Koalicji Europejskiej jako projektu. Z drugiej strony ryzyko jest duże, bo samodzielny start w wyborach może się skończyć dla ludowców klęską i pozostaniem za burtą Sejmu. Kandydaci PSL na listach koalicji zdobyli według naszych obliczeń 612 tys. głosów, czyli 4,5 proc. wszystkich oddanych w niedzielnych wyborach europejskich.
Koalicja na pewno powinna sobie wziąć ten wynik do serca. To silny sygnał, że za połączeniem sił powinny pójść konkretne i świeże propozycje programowe, które przekonają Polaków do oddania władzy w ręce partii opozycyjnych. Sęk w tym, że w wyborach parlamentarnych trudniej będzie ukryć różnice między partiami tworzącymi koalicję, a wypracowanie spójnego i przekonującego programu może być karkołomnym zadaniem.
Czytaj też: Radość w sztabie opozycji
„Trzecie siły” idą pod wiatr
Wyniki wyborów europejskich potwierdziły tezę o pogłębiającej się polaryzacji polskiej sceny politycznej. Oba główne bloki zdobyły łącznie już grubo ponad 80 proc. głosów (w wyborach europejskich 2014, parlamentarnych 2015 i samorządowych 2018 suma ich poparcia wynosiła 60–65 proc.). Dla „trzecich sił” na lewicy i prawicy polskiej sceny przyszły trudne czasy, a osiągnięte przez nie wyniki trudno uznać za oszałamiające.
Szczególnie dotyczy to Wiosny Roberta Biedronia, która prawie do końca liczyła na dwucyfrowy lub prawie dwucyfrowy wynik. Skończyło się na 1 pkt ponad progiem, a to zaliczka bardzo skromna. Perypetie Wiosny – wysokie sondaże na starcie i stosunkowo niski wynik – pokazują, że wyborcy są zmęczeni polaryzacją i oczekują nowych sił na scenie politycznej, ale też że Robert Biedroń w dużym stopniu nie jest w stanie tych oczekiwań zaspokoić. Jeśli Wiosna nie wyzwoli się ze spadkowego trendu, może dość szybko podzielić los ugrupowań Janusza Palikota i Ryszarda Petru.
Konfederacja otarła się o próg, ale od dołu. Dość niespójna grupa różnych skrajności – libertarianin Janusz Korwin-Mikkego, narodowcy Krzysztofa Bosaka, antyaborcjonistka Kaja Godek, raper Liroy i inni – zdobyła ponad 4,5 proc. Trzeba jednak przypomnieć, że w poprzednich wyborach europejskich sam Korwin-Mikke był w stanie zdobyć ponad 7 proc. głosów. Kampania oparta na antyeuropejskiej retoryce, straszeniu żydowskimi roszczeniami i ksenofobii znalazła swoich wyborców, lecz brak reprezentacji w Brukseli zapewne oznacza koniec tego projektu politycznego. Pytanie, czy coś go zastąpi.
Jednocześnie Konfederacja zepchnęła pod próg ugrupowanie Pawła Kukiza, partię prawicowego protestu sprzed czterech lat, która była równie niespójna, acz tym razem nieco mniej radykalna. Rockmanowi trudno będzie się odbudować do wyborów parlamentarnych, być może nawet nie uda mu się ułożyć list wyborczych.
Co będzie jesienią?
Mimo silnej polaryzacji mniejsze partie mogą mieć swoje pięć minut po wyborach do Sejmu. To nawet bardzo prawdopodobne. Wystarczy tylko, że żaden z dominujących bloków nie wygra w wystarczającym stopniu, żeby samodzielnie sformować rząd. Wówczas będzie potrzebny koalicjant, a rola języczka u wagi pozwoli mniejszym partiom wysoko podbić polityczną cenę za porozumienie.
W tej sytuacji jakikolwiek gabinet, który powstanie po jesiennych wyborach, będzie skazany na niestabilność. Ewentualny alians z PiS z jakimiś następcami Konfederacji czy Kukiz ′15 może zmusić tę partię do ścigania się na radykalizm z koalicjantem, co może zniechęcić bardziej umiarkowanych wyborców. Z kolei ewentualny rząd Koalicji Europejskiej (jeśli przetrwa) już na starcie będzie gabinetem trzech partii (PO, SLD i PSL), nie licząc mniejszych partnerów. Konieczność dokooptowania do niego jeszcze jednego partnera może skomplikować tę układankę do granic wykonalności.
Mamy więc za sobą bardzo ważne wybory, ważniejsze, niż przypuszczaliśmy. Sporo dowiedzieliśmy się o tym, czego od polityki i polityków oczekują Polacy. Ale do rozstrzygnięcia najważniejszego, sejmowego i senackiego wyścigu wciąż daleko.