Psioczyć na cenę śmigłowca AW101 to jak mieć pretensje o cenę mercedesa klasy S. Duże to, bogato wyposażone, wygodne w użyciu i wymagające pieczołowitej eksploatacji – musi być drogie i kropka. Zwłaszcza jeżeli zamawia się małą flotę, liczoną w czterech sztukach, w nietypowej konfiguracji, do zwalczania okrętów podwodnych i działań poszukiwawczo-ratowniczych, którą dla tych kilku sztuk trzeba specjalnie opracować. Nie ma jak rozłożyć kosztów, nie ma gdzie ich schować, by nie raziły.
Dlatego „średnio za sztukę” wychodzi 412 mln zł, a cały kontrakt podpisany przez MON z włoską grupą Leonardo (do której należy WSK PZL-Świdnik) ma wartość 1,65 mld zł brutto. Można odetchnąć, że to wartość z podatkiem, choć to nie rozwiewa wszystkich wątpliwości.
Czytaj też: Wisła nie płynie. Czy czeka nas zbrojeniowe fiasko?
Z wyposażeniem czy bez?
Podstawowe wątpliwości dotyczą wyposażenia śmigłowców. Przy podpisywaniu umowy w piątek rano MON nie podał w jasny sposób, czy w cenie mieści się sprzęt do poszukiwania i zwalczania okrętów podwodnych. Materiał prasowy mówił o śmigłowcach „przeznaczonych do zwalczania okrętów podwodnych (ZOP) wyposażonych dodatkowo w sprzęt medyczny pozwalający na prowadzenie akcji poszukiwawczo-ratowniczych”. Resort wskazał też, że kupuje śmigłowce wraz z pakietem logistycznym i szkoleniowym oraz sprzętem medycznym. Nie podał jednak listy sprzętu, jaki ma być zamontowany na pokładzie, co jest szczególnie istotne przy wyspecjalizowanych wersjach.
W odpowiedziach na pytania (Twitter to w tej chwili główny sposób „rozmowy” MON z dziennikarzami) oficjalny profil ministerstwa wyjaśniał, że „mówimy o jednostkowej cenie samego śmigłowca w wersji ZOP”, ale w końcu zdawał się zamykać dyskusję: „Pozyskane śmigłowce AW101 będą uzbrojone, szczegółowe informacje dotyczące wyposażenia stanowią informację niejawną i podlegają ustawowej ochronie”.