Nie może być tak, że prawo krępuje władzę w robieniu tego, co uważa za słuszne – mówi pisowska zasada przełamywania imposybilizmu prawnego. Tym razem partia zmienia prawo, by spacyfikować strajk nauczycieli. Robi to w imię „dobra naszych dzieci”. „Dzieciom” może to co prawda w życiu nieźle namieszać, ale PiS patrzy na to w perspektywie miesiąca, jaki został do wyborów do Parlamentu Europejskiego.
Czytaj też: Wójt nad dziennikiem? Nowe prawo oświatowe
Z prądem było to samo
Podobnie było przed wyborami samorządowymi, gdy okazało się, że na skutek prowęglowej polityki rządu dramatycznie zdrożeje prąd. Wtedy PiS uchwalił ustawę zamrażającą ceny. Dostawcom energii miał dopłacać z państwowej kasy. Na razie nie płaci, bo nie wydał rozporządzenia.
Ludziom wprawdzie rachunki nie podskoczyły, bo dopłacają firmy energetyczne, czekając na refundację. Ale np. szpitale kupują agregaty na ropę, bo nie mają na zawyżone rachunki. Powietrze jeszcze bardziej zatrute, szpitale – zadłużone. „Efekt motyla” wystąpił w wielu innych dziedzinach życia, ale ten pożar przed wyborami PiS ugasił.
Czytaj też: Dyrektorzy przejmują strajk
Ustawa na strajk
Teraz kolejne wybory i kolejny problem: strajk nauczycieli. I mamy uchwaloną ekspresowo zmianę ustawy oświatowej. Przełamie ona zasadę, że aby przystąpić do matury czy innego egzaminu kończącego szkołę, uczeń musi być sklasyfikowany i dopuszczony do egzaminu przez radę pedagogiczną.
Skoro rada strajkuje, to klasyfikować mają dyrektorzy szkół lub wyznaczeni przez nich nauczyciele. A jak i oni nie zechcą – nauczycieli ma wyznaczyć organ nadzorujący szkołę (najczęściej samorząd terytorialny). A więc będzie jak przy egzaminach szósto- i ósmoklasistów – nauczycieli danej szkoły zastąpią emerytowani nauczyciele lub inne osoby z wykształceniem pedagogicznym.
Tyle że co innego nadzorować, czy uczniowie nie ściągają, a co innego wystawiać oceny. Oczywiście są dzienniki szkolne i oceny cząstkowe, ale przecież nigdy wystawianie oceny końcowej nie było prostą matematyczną średnią. Nie mówiąc już o odebraniu możliwości poprawienia stopnia przez ucznia, np. dzięki napisaniu dodatkowej pracy czy odpytaniu.
Jan Hartman: Arcybiskup Głódź znieważył nauczycieli
Giertych już raz próbował
Gdyby PiS naprawdę działał w interesie uczniów, już pół roku temu podjąłby autentyczne rozmowy z nauczycielskimi związkami, doszedł do kompromisu i zapewnił uczniom ich prawa. Ale robi to co zawsze: sięga po przemoc prawną. Bez konsultacji, bez oglądania się na rzeczywistość i interes jakikolwiek prócz własnego. Bez pytania np. wyższych uczelni, czy będą respektować przeprowadzony taką drogą egzamin maturalny, bez normalnej klasyfikacji. W sytuacji gdy uczniom de facto odebrano ich ustawowe i konstytucyjne prawo do odwołania się od decyzji, która przesądzi o ich dalszym losie.
PiS prawdopodobnie sądzi, że wszyscy uczniowie zostaną dopuszczeni do matury, więc będą zadowoleni i nie będą się żalić. Ale po pierwsze, z pewnością nie wszyscy, a po drugie – oceny na świadectwach też są ważne dla dalszej kariery edukacyjnej, więc odwołania mogą być.
Już to ćwiczyliśmy za poprzednich rządów PiS, gdy minister edukacji Roman Giertych, aby poprawić dołującą wtedy zdawalność matury, obniżył wymagania: można już było nie zdać z jednego przedmiotu. Wyższe uczelnie odpowiedziały na to innym ustawieniem limitów punktowych, tak by „amnestię maturalną” wyrównywać, nie dopuszczając do obniżenia poziomu przyjmowanych studentów. Robiły tak, dopóki zgłaszali się „amnestionowani” kandydaci na studia (po roku, w wyniku wyroku Trybunału Konstytucyjnego, rozporządzenie Giertycha zmieniono).
Czytaj też: Prezydent Szczecina Piotr Krzystek o kosztach edukacji
Maturzyści PiS nie obchodzą
Teraz z kolei można się spodziewać, że uczelnie będą się bronić przed przyjęciem kandydatów klasyfikowanych przez przypadkowych, zewnętrznych pedagogów, obawiając się zakwestionowania ich decyzji. Mogą np. preferować kandydatów zeszłorocznych czy takich, którzy maturę zdali kilka lat wcześniej. Mogą wyznaczyć dwa terminy egzaminów – dla tegorocznych i dawniejszych maturzystów – licząc na to, że sytuacja z tegorocznymi wyjaśni się np. do września. Tylko że w tym czasie miejsca na najpopularniejszych kierunkach i na lepszych uczelniach już mogą zostać zajęte. Ale problemy maturzystów nie są problemami PiS.
Podobnie było z sądami. PiS chciał przejąć kadrowo sądownictwo, to wprowadził przepisy faworyzujące swoich ludzi, kompletnie nie przejmując się tym, co było nieuchronne: spadkiem sprawności orzekania, upadkiem autorytetu międzynarodowego polskich sądów z Trybunałem Konstytucyjnym na czele czy zawieszeniem Krajowej Rady Sądownictwa w prawach członka Europejskiej Sieci KRS.
Efekt zrujnowania polskich stadnin koni rozlewa się na kolejne dziedziny życia. Tyle że mniej widowiskowo: konie okazały się najmniej odporne i padły od razu.
Czytaj też: Rozmowa z prof. Cezarym Obracht-Prondzyńskim o złej zmianie w szkolnictwie wyższym i nauce
„Miś” na miarę naszych możliwości
Przy okazji PiS ostatecznie zrujnował ideę dialogu społecznego. Sejm uchwala ustawę, którą dzień wcześniej przyjął rząd. Bez konsultacji z kimkolwiek, co jest zresztą znakiem rozpoznawczym tego rządu.
Wcześniej PiS uruchomił akcję zohydzania strajkujących nauczycieli, zamiast z nimi rozmawiać. I zastosował metodę podstawiania łamistrajków z użyciem wasalnego NSZZ „Solidarność”. Nie po raz pierwszy – było tak też przy strajku pracowników sądów i prokuratury czy osób z niepełnosprawnościami w Sejmie, gdzie PiS porozumiał się z własnym ciałem konsultacyjnym zamiast z protestującymi.
Teraz PiS robi cyrk nazwany „okrągłym stołem dla oświaty”, który ma się jutro odbyć na Stadionie Narodowym. To taki „Miś” na miarę naszych możliwości. Mają tam, pod kierunkiem ministrów, debatować nauczyciele, rodzice i samorządowcy i wypracować koncepcję oświaty przyszłości. Strajkujące związki nauczycielskie odmówiły udziału, ale PiS to nie szkodzi, bo przecież nie ma zamiaru się z nimi dogadywać.
Dogadał się już z wyborcami, dostał od nich władzę zmieniania prawa – i wystarczy.