Ci, którym przez ostatnie lata brakowało Kaczyńskiego na pierwszej linii frontu, spokojnie mogą odetchnąć, bo na kampanię europejską prezes PiS wrócił z całą mocą. Tym razem za nikim się już nie chowa; to on nadaje kierunek, kreśli linie podziału, rozdaje razy, obiecuje i straszy. Różnica w porównaniu z wyborami z 2015 r. czy nawet zeszłoroczną potyczką o samorządy jest przepastna; wiele to mówi o strategii partii rządzącej, o tym, jak odczytuje ona nastroje społeczne i jakie wnioski z tego wyciąga. Wyjście Kaczyńskiego zza biurka przy Nowogrodzkiej pokazuje również, jak zmienia się układ sił w Zjednoczonej Prawicy.
Jeszcze 15 grudnia na konwencji PiS w Szeligach Kaczyński wystąpił w roli drugoplanowej, a główne wystąpienie należało do Mateusza Morawieckiego, któremu sekundowali Zbigniew Ziobro, Jarosław Gowin i Beata Szydło. Politycy prawicy głośno zapowiadali wówczas zwrot ku klasie średniej i rywalizację z Platformą o przychylność wyborców w miastach. Ciszej dodawali, że z badań wychodzi im, że ich zamożniejszy niż na początku kadencji elektorat nie pragnie już kolejnych transferów socjalnych, lecz modernizacji państwa, większych pieniędzy na naukę i kulturę czy choćby skutecznej walki ze smogiem.
Wstrzymani i urwani
Ale nic z tych rzeczy. Na ostatniej prostej Kaczyński przesiadł się z tylnego siedzenia na fotel kierowcy. Na pierwszy plan znów weszło rozdawnictwo. Najpierw, 23 lutego na konwencji w Warszawie, szef PiS ogłosił obietnice na finisz kadencji, składające się na tzw. nową piątkę PiS (m.in. rozszerzenie programu 500+ na pierwsze dziecko czy jednorazowa premia dla emerytów i rencistów). Wystąpił w roli lidera obozu, ale po trosze zastąpił też premiera, w którego gestii teoretycznie leży wytyczanie i przedstawianie takich celów. Zaskoczenie z trudem ukryła minister finansów Teresa Czerwińska, która nie bardzo chyba wiedziała, co się święci w strzeżonym przez nią budżecie.