Rok nie wystarczył, aby program zakupu i współprodukcji systemu obrony powietrznej Wisła ruszył z miejsca. Nie udało się podpisać umów wykonawczych do offsetu między PGZ a Raytheonem w drugim już terminie – do 15 kwietnia. Teraz obie strony dają sobie kolejne dwa miesiące, co oznacza, że jeśli nastąpi przełom, to kontraktów inicjujących budowę w Polsce komponentów i kompetencji do najdroższego systemu obronnego w dziejach naszej armii należy wypatrywać przed wakacjami. Grubo ponad rok po podpisaniu głównej umowy ramowej, dzięki której rządzący politycy wmawiają nam, że „kupili patrioty”.
Wisła nie płynie tak wartko, jak zapowiadano
Po wynegocjowaniu i podpisaniu 28 marca 2018 r. zamówienia na dwie baterie patriotów ruszyły rozmowy na temat drugiej fazy strategicznego zakupu – sześciu dodatkowych baterii z nowym radarem i nowymi pociskami – oraz między PGZ a amerykańskimi dostawcami, od których rząd wymaga, by podzielili się produkcją i technologiami. Jesienią na targach w Kielcach podpisane zostały drobne umowy towarzyszące z USA, ale najważniejsze porozumienia pozostawały w fazie negocjacji. Determinacji starczyło jeszcze na parę miesięcy. Już pod koniec roku zaczęło się okazywać, że Wisła nie płynie tak wartko, jak zapowiadano. Wiosną tego roku napotkała na zaporę.
Oczywiście chodzi o pieniądze. Jednak nie te, które na zbrojeniowy kontrakt stulecia wyłożą podatnicy za pośrednictwem rządu (ponad 20 mld z VAT za pierwszą fazę kontraktu, nie wiadomo, ile za drugą). Pieniądze budżetowe akurat w tym przypadku płyną bez zakłóceń, wypłacone w zeszłym roku zaliczki przekroczyły 5 mld zł. Większy problem pojawia się, gdy trzeba wyłożyć je z innej kieszeni. Aby uruchomić wstępnie uzgodnione programy offsetowe, czyli nauczyć polskie firmy obronne amerykańskiej technologii na poziomie obsługi i utrzymania systemu Wisła czy też produkcji niektórych jego komponentów, trzeba zainwestować.
W skali całego kontraktu – kilkudziesięciu miliardów złotych – chodzi o grosze, które dla poszczególnych spółek niedoinwestowanej i notującej straty grupy PGZ są wydatkiem nie do udźwignięcia. Nowi szefowie PGZ (czwarta z kolei ekipa za rządów PiS, rządząca na dobre od jesieni), o bardziej biznesowym przygotowaniu i zacięciu negocjacyjnym, nie chcą słyszeć o inwestycjach „za swoje”. Ustawa nie precyzuje jednak, „za czyje”, co jest dość oczywistą luką w systemie. Skąd wziąć pieniądze, których nie ma?
Czytaj także: Wielka gra o Wisłę
MON znalazł się pod ścianą
Pierwsze miesiące tego roku upłynęły na dociskaniu amerykańskich partnerów i po trosze stawianiu pod ścianą MON. Ministerstwu akurat w tym momencie zwłoka z różnych powodów jest bardzo na rękę, ale Amerykanów ponaglają terminy. To oni są ostatecznie wykonawcami kontraktu – nie dla Polski, a dla swojego rządu, który poprzez system FMS i międzyrządową umowę sprzedaje Polsce system Patriot z IBCS i pociskami PAC-3 MSE według uzgodnionej konfiguracji. Firm takich jak Lockheed Martin, Northrop Grumman czy Raytheon nie stać na porażkę w Polsce, głównie z powodu reputacji i relacji z Pentagonem. Oczywiście dla każdej z tych firm polski kontrakt to źródło żywej gotówki, może nie ogromnej (Lockheed miał w 2018 r. ponad 50 mld dol. przychodów i 5 mld zysku), ale nie do pogardzenia. Dlatego pod presją PGZ i uciekającego czasu (dostawy dla Polski mają ruszyć w 2022 r.) tak układają relacje z firmami i kształt kontraktów, by polska zbrojeniówka nie była stratna, a kontrakt na patrioty wykonany w terminie i w zgodzie z założeniami.
Lockheedowi było łatwiej. Być może to kwestia rozmiaru firmy, zakresu jej obecności w Polsce, doświadczenia w kontaktach z Polakami, sięgającego początków naszego członkostwa w NATO. 26 marca udało się podpisać umowy o realizacji zobowiązań offsetowych z czterema spółkami wchodzącymi w skład PGZ i samą centralą. Offset podpisany przez Lockheeda dotyczy pocisków PAC-3 MSE, ich wyrzutni, systemu testowania i symulacji rakiet. W komunikacie podano nawet informacje o zdolności do produkcji wybranych elementów pocisków, nie precyzując, o jakie elementy chodzi.
Nieoficjalnie szefowie PGZ chwalili się, że tak świetnie negocjowali, iż Lockheed przekazał im „znacznie więcej”, niż początkowo zakładano. Niestety, wglądu w umowy nie ma, więc można wierzyć lub nie. Jeśli rzeczywiście amerykański gigant poszedł Polakom na rękę, to trzeba wskazać, że ma w tym interes. Lockheed praktycznie zdominował zagraniczne zamówienia obronne za czasów PiS, ale także poprzednich rządów. Samoloty F-16, C-130, pociski JASSM, pociski PAC-3 MSE, wyrzutnie HIMARS – wszystko to warte wiele miliardów dolarów produkty Lockheeda. Dokonany bez konkursu wybór samolotów F-35 w programie Harpia uczyni z niego prawdziwego hegemona na polskim rynku. Firma ma gdzie poupychać ewentualne koszty, jeśli istotnie musiała w czymś ustąpić.
Czytaj także: Zakup patriotów zaczyna się opóźniać
Zakupy przed wyborami
Większy problem jest z Raytheonem. Główny wykonawca umowy na system Wisła gra o większą stawkę, mimo że jego udział, jeśli chodzi o wartość dotychczas podpisanych umów, nie jest imponujący: 1,5 mld dol. Firma z Massachusetts mogłaby w zasadzie już teraz dogadać się z PGZ i zacząć wykonywać relatywnie niewielki kontrakt – co to dla niej dwie baterie patriotów, nawet będzie je trzeba w części wyprodukować w Polsce.
Dla Raytheona jednak pierwsza faza kontraktu na Wisłę to zaledwie uwertura. Firma tak naprawdę walczy o drugą fazę zamówienia, w której nie tylko ma wyprodukować więcej tego samego, ale dostarczyć nowe elementy, przede wszystkim tzw. pocisk niskokosztowy. Jeśli miałaby gwarancję, że Polska wejdzie w projekt pocisku SkyCeptor, finansując częściowo jego integrację z Patriotem i dostosowanie izraelskiej z pochodzenia rakiety do rynków NATO – wtedy pierwsza faza Wisły byłaby już załatwiona, Raytheon mógłby nawet dopłacić PGZ. Tyle że gwarancji zakupu SkyCeptora przez MON nadal nie ma, a perspektywa jakiejkolwiek wiążącej decyzji oddala się wraz z nadchodzącymi wyborami (nie wspominając o tym, że Raytheon już przerabiał zmianę rządów w Warszawie i wie, że decyzja podjęta w końcówce kadencji może zawisnąć na włosku w następnej).
Czytaj także: Wojsko dostało rozkaz – oszczędzać!
Potrzeba strategicznej decyzji na najwyższym szczeblu
Tu wracamy do trójkąta MON–PGZ–Amerykanie, w którym toczy się ta rozgrywka. MON chwilowo wyczekuje i obserwuje zmagania PGZ, co jest wygodne, gdyż odsuwa konieczność podjęcia decyzji wartej kilkadziesiąt miliardów. Resort nie chce robić ani kroku dalej w kierunku drugiej fazy Wisły, dopóki nie będzie miał na stole umów PGZ z Raytheonem. PGZ przybrała maskę przedsiębiorstwa działającego na biznesowych zasadach (choć przedtem lubiła mówić o sobie jako filarze systemu bezpieczeństwa państwa) i nie popuści. Amerykanie się podzielili – jedni poszli na ustępstwa, mając niemal zagwarantowane kolejne wielkie kontrakty w Polsce, drudzy walczą o ekonomiczny sens swojej obecności na naszym rynku i generalnie o jeden ze swoich najważniejszych projektów biznesowych.
Najciszej spośród amerykańskich potentatów siedzi Northrop, który w zasadzie ma pewność rozszerzenia swojego systemu dowodzenia IBCS na niższy szczebel polskiej obrony powietrznej – system krótkiego zasięgu Narew – więc ma zabezpieczoną przyszłość. W offsecie zaś występuje u boku Raytheona, ale raczej jako bierny uczestnik.
Z drugiej strony podstawia nogę Raytheonowi, kusząc Polskę rozwiązaniem alternatywnym, w którym zamiast drugiej fazy Wisły kupić by miano brytyjskie pociski CAMM, już zintegrowane z IBCS, a następnie powiększać ich zasięg. Lockheed też nie pomaga, bo dla niego w drugiej fazie nie ma w zasadzie nic... chyba że Polska poszłaby na całość, zrezygnowała ze SkyCeptora i dokupiła PAC-3 MSE.
Sytuacja jest piętrowo skomplikowana, ale wydaje się, że przełom nie nastąpi bez decyzji strategicznej na najwyższym szczeblu. Pójdziemy z Raytheonem w kierunku SkyCeptora – offset pójdzie gładko i może okaże się nawet hojniejszy. Nie pójdziemy – firma wykona, co do niej należy, w FMS, ale będzie twardo negocjować umowy z PGZ. A dalej sama będzie szukać partnerów do projektu SkyCeptor, bez Polski.
Czytaj także: Hasłowa modernizacja wojska
Trudne relacje polsko-izraelskie
Tylko że poza trójkątem MON–PGZ–Amerykanie jest jeszcze czwarty gracz. Technologia pocisku SkyCeptor wywodzi się z Izraela i choć była współfinansowana przez USA, jest własnością państwa żydowskiego. Polsce najbardziej zaś zależy na tym, by ta technologia trafiła do rodzimej zbrojeniówki i pozwoliła jej pchnąć do przodu prace nad własnymi rakietami. Łącznikiem byłby Raytheon, zapewniający światowy rynek zbytu na izraelski produkt wytwarzany w fabryce w Polsce, pod własną marką.
Brzmi jak bajka, ale na razie to fatamorgana. Niewiele wiadomo o negocjacjach na linii Tel Awiw–Warszawa zmierzających do pozyskania technologii rakietowych, wiadomo natomiast, że polityczne relacje polsko-izraelskie do najlepszych nie należą. Szkodę wyrządziła im właśnie zakończona kampania wyborcza w Izraelu, a jeszcze za wcześnie, by kandydat na nowego premiera – stary premier Benjamin Netanjahu – wykonał gest nowego otwarcia. Porozumienie w sprawie SkyCeptorów byłoby niewątpliwie doskonałym potwierdzeniem normalizacji i budowy nowej jakości we wzajemnych relacjach. By tak to zadziałało, trzeba jednak wysiłków dyplomatycznych i strategii. Nie jestem pewien, czy da się wykazać istnienie któregokolwiek elementu, a gdyby nawet istniał – czy da radę cokolwiek osiągnąć w pół roku, które zostało do końca kadencji rządu.
Zapowiada się największe zbrojeniowe fiasko?
Pesymiści widzą więc czarny scenariusz, w którym żadnej drugiej fazy nie będzie, a wielki program Wisła pozostanie kadłubowym zakupem dwóch baterii (16 wyrzutni) antyrakiet PAC-3 MSE, z którymi nie bardzo wiadomo, co zrobić, bo ochronią jeden, może dwa kluczowe punkty kraju. Gdyby tak miało się skończyć, byłoby to największe w historii zbrojeniowe fiasko. Do sytuacji, w której porażka byłaby ewidentna, rząd nie dopuści, bardziej prawdopodobne jest zatem przewlekanie rozmów. Nawet jeśli uda się domknąć pierwszą fazę (a poza offsetem nadal niepodpisane są krajowe zamówienia na ciężarówki Jelcz!), będzie to sukces wyłącznie propagandowy.
W obecnej sytuacji politycznej i to się liczy, zwłaszcza gdy pod hasłami, że wszystko modernizujemy i z niczego nie rezygnujemy, da się w tej chwili wypowiedzieć każdą bzdurę (niedawno minister obrony z kamienną twarzą zapowiadał, że śmigłowce AW101 będą produkowane w Świdniku). Systemowo jednak już obecne opóźnienie świadczy o złym przygotowaniu całego programu, a każdy kolejny miesiąc będzie bezpośrednio zagrażał harmonogramowi dostaw. Przeciąganie liny może doprowadzić do tego, że Raytheon nie zleci PGZ dostaw na potrzeby polskiego kontraktu, co byłoby nie tylko fiaskiem założeń Wisły, ale wywołałoby skandal.
Czytaj także: Gdzie się podziało 2 proc. PKB na wojsko? Skok wydatków tylko na papierze