To był pierwszy uliczny protest Solidarności za rządów PiS. Na placu Bankowym w Warszawie zebrało się w ostatni czwartek kilkuset związkowców z Mazowsza reprezentujących budżetówkę. Oprawa jak należy, werbel i gwizdki robią atmosferę. Tylko gniewu, zwykle napędzającego tego typu zgromadzenia, jak na lekarstwo.
Schemat większości wystąpień identyczny. Rytualne podziękowania za 500 plus, niższy wiek emerytalny, wreszcie „piątki” premiera i prezesa. Niestety, w ogólnym dobrobycie władza zapomniała o płacach w sektorze publicznym. Czas więc nadrobić zaległości i wreszcie poprawić życiowy standard pracowników sądów, skarbówki, pomocy społecznej, muzealników. O nauczycielach tym razem nie wspominano.
Nikomu też, rzecz jasna, nie przyszło do głowy wznosić antyrządowych okrzyków. Zresztą już miejsce protestu było osobliwe. Podobne akcje Solidarność organizowała o tej porze pod wszystkimi urzędami wojewódzkimi w kraju. W sumie zrozumiałe. Tylko jaki sens w stolicy odwiedzać pośrednika, skoro kilka kilometrów dalej spokojnie sobie urzęduje w Kancelarii Premiera właściwy adresat żądań?
Pozostałe centrale i pracodawcy nieufnie patrzą na obecny zryw Solidarności. Nic dziwnego, trudno się doszukać elementarnej spójności. Polska od tygodni żyje grzęznącymi w mule negocjacjami związków nauczycielskich z rządem. Solidarność uczyniła w tym czasie bardzo wiele, aby schłodzić postulaty nieustępliwego ZNP, gotowa w każdej chwili do zakończenia rozmów i przyjęcia rządowych propozycji. Co nasuwa niepokojące podejrzenie, że weszła w tym dialogu w buty „żółtego związku” (czyli inspirowanego zza kulis przez pracodawcę, a w tym przypadku – przez rząd).
Na publicznym celowniku znalazł się przede wszystkim szef nauczycielskiej Solidarności Ryszard Proksa.