Wchodzimy w sojuszniczą dorosłość. Po 20 latach człowiek zaczyna się mniej więcej orientować, o co chodzi w życiu. Dwie dekady doświadczeń to też wystarczający bagaż, by odpowiedzialnie i „po dorosłemu” zachowywać się w organizacji międzynarodowej. Do NATO wchodziliśmy na fali politycznego entuzjazmu zmieszanego z niewiedzą, a po części naiwnością. Jako „młodzi dorośli” wiemy już, że nie wszystko wygląda tak różowo, jak sobie wyobrażaliśmy, i nie tak czarno, jak mówią pesymiści. Przede wszystkim wiemy, jak ten sojusz działa, kto ma ile do powiedzenia, kto z kim trzyma, a kogo omija. Wiemy, czyje deklaracje są na wyrost, kto i ile może faktycznie. Widzimy, że niektóre kraje mogą odgrywać większą rolę, niż wskazywałby ich potencjał militarny, inne mimo znaczącego potencjału z jakichś przyczyn tej roli nie odgrywają lub nie chcą się angażować. Wiemy też, że dynamika ta potrafi się zmieniać pod wpływem wydarzeń zewnętrznych i rozstrzygnięć politycznych, które zmieniają kurs polityki zagranicznej. Innymi słowy, zaczynamy się orientować, o co w tym wszystkim chodzi. Najwyższy czas zacząć wyciągać wnioski i kształtować swoją obecność w sojuszu aktywniej, mądrzej, perspektywicznie, w zgodzie ze strategicznymi interesami i racją stanu.
Czytaj także: Polska droga do NATO i kadr, który zniknął
Polska musi wziąć odpowiedzialność
Jesteśmy największym, najludniejszym, najbogatszym i najsilniejszym militarnie krajem regionu – umownej wschodniej flanki sojuszu. Już same dane statystyczne wskazują, że Polska jest ważna – duży nie tylko może, ale czasem musi więcej. Rola państwa frontowego narzuca dodatkową odpowiedzialność i obowiązki, ale upoważnia do odważniejszego stawiania na stole interesów NATO geograficznie umiejscowionych w Polsce. Jakkolwiek byśmy nie narzekali na stan Sił Zbrojnych RP, to od nich zależy w dużej mierze gotowość NATO do odparcia agresji i utrzymywania świadomości sytuacyjnej na kluczowym pograniczu Polski, Litwy, Białorusi i rosyjskiego Obwodu Kaliningradzkiego oraz – co nie mniej ważne – sporej połaci przestrzeni powietrznej i wód południowego Bałtyku.
Siłą rzeczy jesteśmy pomostem i zwornikiem nadbałtyckiego „przylądka” Estonii, Łotwy i Litwy z kontynentalnym trzonem lądowym NATO, zabezpieczamy też powietrzny i morski korytarz dostępu do najbardziej na północny wschód wysuniętego obszaru sojuszniczego. To Wojsko Polskie będzie w stanie jako pierwsze ruszyć ze wsparciem, jeśli Rosja zaatakuje któryś z krajów nadbałtyckich. Z naszego terytorium siły własne i sojusznicze muszą w razie konfliktu przejść przesmykiem suwalskim na północ, chronić go przed zajęciem, atakować rosyjski potencjał w Obwodzie Kaliningradzkim i bronić się przed ciosem z białoruskiej flanki w miękkie podbrzusze Rzeczpospolitej, które historycznie zawsze było wrażliwe na atak. Jest jasne, że jak bardzo byśmy się starali, sami nie damy rady i musimy to robić razem z sojusznikami. Że poza rozwojem i wzmacnianiem własnej armii powinniśmy stwarzać warunki korzystne dla ich wejścia na nasz teren, współpracy i zaangażowania – tak techniczne, jak polityczne. Z drugiej strony jesteśmy w pełni uprawnieni, by resztę sojuszników pytać, prosić, a czasem naciskać, by w tej roli nam pomogli.
Jerzy Baczyński: NATO, godzina zero
Amerykanie to nie wszystko
Z naszego punktu widzenia kluczowe są bliskie związki z najsilniejszym militarnie krajem świata, posiadającym najlepsze technologie wojskowe i armię ekspedycyjną, zaprawioną w bojach na wysuniętych rubieżach. Nie ma wątpliwości, że sprowadzenie do Polski wojsk USA praktycznie na stałe i w liczbie wielu tysięcy było wielkim sukcesem polityki strategicznej. Ważą się losy zwiększenia tej obecności, ale na znaczące zmiany – np. przysłanie do Polski całej dywizji – raczej nie ma co liczyć.
Zresztą nawet amerykańska dywizja nie zdziała cudów sama i będzie funkcjonować w systemie sojuszniczym, wspierana najpierw przez siły „alarmowe”, a potem korpus szybkiego reagowania obsadzony przez Europejczyków. Interoperacyjność należy budować nie tylko punktowo, z obecnymi w Polsce na trwałe siłami USA i innych krajów (obecnie Wielkiej Brytanii, Rumunii i Chorwacji), ale także z sąsiadami, szczególnie na głównym kierunku operacyjnym – na północny wschód od krajów nadbałtyckich, szczególnie na Litwę, i tam, skąd przyjdzie główne sojusznicze wsparcie – do Niemiec.
Dlatego dobrze, że polski kontyngent uczestniczy od dwóch lat w misji NATO na Łotwie, i doskonale, że właśnie podpisaliśmy porozumienie o współpracy obronnej z Litwą. Szczególnie ważne jest jednak utrzymanie codziennej współpracy z Niemcami, a także Duńczykami, którzy wspólnie tworzą wielonarodowy korpus NATO, a osobno dywizję północną oraz trzon sił NATO na Litwie. W sytuacji kryzysu nie do pominięcia są kraje północnego Bałtyku, nienależące do NATO, ale niekryjące pronatowskich sympatii obronnych – Szwecja i Finlandia. Integracja bałtyckiego obszaru operacyjnego w sensie wojskowym i politycznym to najważniejsze wyzwanie naszego rejonu odpowiedzialności. Musimy to robić we współpracy z Amerykanami, Niemcami, Duńczykami, Szwedami, Finami, Estończykami, Łotyszami i Litwinami – ale nie ma powodu, żebyśmy nie starali się być tej integracji liderami. Amerykanie się nie obrażą, będą wręcz kibicować.
Czytaj także: Myślenie o niewyobrażalnym. NATO bez USA
Pomost bałtycko-czarnomorski
Oś północ–południe tworzy tak naprawdę wschodnią flankę NATO. Położenie geograficzne Polski przesądza, że nasze terytorium jest skrzyżowaniem powiązań politycznych i wojskowych, które muszą zadziałać w czasie kryzysu i wojny. Kierunek bałtycki, północny, jest nam bliższy, ale kierunek południowy, czarnomorski, może się okazać ważniejszy – bo dla wspólnego przeciwnika leży na istotniejszej drodze – ku Morzu Śródziemnemu.
Aneksja Krymu nie była przypadkiem, tak jak nie jest nim wzmacnianie w pierwszej kolejności Floty Czarnomorskiej Rosji. Incydent w Cieśninie Kerczeńskiej pokazał, że Rosja nie cofa się przed demonstracyjną eskalacją, jeśli ma ona służyć jej interesom. Konflikt może więc szybciej wybuchnąć na południu wschodniej flanki niż na jej północy. Polska musi być przygotowana, by działać również tam – nie na pierwszej linii, ale jako liczący się sojusznik w drugim szeregu. Rumunia – tradycyjnie ważny partner Polski – musi być dla nas drugim filarem pomostu zbudowanego od Bałtyku do Morza Czarnego. Ten pomost musi służyć siłom sojuszniczym tak samo jak bałtycki korytarz z zachodu na północny wschód. Tak jak w przypadku Łotwy, Polska utrzymuje w Rumunii spory kontyngent, a na niwie politycznej stara się łączyć interesy wschodniej flanki od Estonii po Bułgarię.
Ale między Warszawą a Bukaresztem leżą kraje, które – poza rocznicowymi deklaracjami – nieco mniej chcą się angażować w sojusznicze misje, a chętniej u siebie widzą rosyjskie interesy. Więc budowa spójnego pomostu znad Bałtyku nad Morze Czarne to wyzwanie przede wszystkim dyplomatyczne i polityczne. A od strony infrastruktury, też dla celów wojskowych, jeszcze się nie zaczęło i zajmie kilka dekad. Po obu stronach i na końcu tej konstrukcji teren staje się niestabilny. Na wschodzie zmagająca się z Rosją Ukraina i próbująca utrzymać suwerenność Białoruś – na zachodzie Bałkany, gdzie NATO umacnia swoją obecność (w tym roku zapewne Macedonia Północna stanie się 30. członkiem sojuszu), ale gdzie wciąż istnieją wyspy niestabilności. Basen Morza Czarnego od południa flankuje łącząca Europę z Bliskim Wschodem Turcja – sojusznik skomplikowany, by użyć najłagodniejszego sformułowania.
Jedna z największych obaw o spójność NATO dotyczy właśnie Ankary. Nie ma wątpliwości, że kurs obrany przez Turcję wpłynie na sytuację NATO, Europy, regionu i politykę globalnych mocarstw. Polska, wraz z innymi sojusznikami, musi być aktywna w Kijowie, Mińsku, Belgradzie i Ankarze. Unijny projekt partnerstwa wschodniego należy ożywić, bo jego atrofia wpycha część sąsiadów w sferę wpływów Rosji.
Bliski Wschód nie zniknie
Południowa flanka jest takim samym problemem jak wschodnia. W NATO, wcale nie tylko z uwagi na interesy USA, ale i Europy, nie zniknie temat zaangażowania militarnego na Bliskim Wschodzie. Jesteśmy tam obecni (Irak, Afganistan, Jordania) i pewnie zostaniemy długo. Ale może po zastanowieniu zdecydujemy, iż nie jesteśmy w stanie „być wszędzie”. Zwłaszcza że zapewne w najbliższym czasie dojdzie na poważnie temat północnej Afryki, a kto wie, jak głęboko trzeba będzie zabezpieczać ten kontynent w kierunku równika. Tu widzi dla siebie rolę Unia Europejska, ale przecież korzysta pod względem wojskowym z tych samych zasobów co NATO i koalicje pod wodzą USA. Pogodzenie tych interesów będzie niezwykle trudne, a żeby wszystkie kierunki wystarczająco silnie „obstawić”, niezbędne będzie pomnożenie zdolności wojskowych w Europie.
Jeśli jedni wezmą na siebie rolę liderów wschodniej flanki, inni w naturalny sposób skupią się na południu. Podejście znane jako „sojusz 360 stopni” jest dobre w opisie całości, ale w praktyce niedostępne dla żadnego kraju, nawet potęg takich jak Wielka Brytania czy Francja. W tej dyskusji i decyzjach Polska musi brać aktywny udział, monitorując i uczestnicząc w europejskich inicjatywach obronnych. Na poziomie politycznym nikt nie twierdzi, że jakoś zagrożą one NATO – w praktyce trzeba będzie tego dopilnować, jednocześnie respektując interesy krajów bardziej zagrożonych przez migrację z Afryki. Polityka bezpieczeństwa musi być prowadzona w wymiarze ponadregionalnym, nawet jeśli horyzont w Warszawie kończy się na przesmyku suwalskim. Na razie wszystko zmierza ku wzięciu przez struktury Unii Europejskiej odpowiedzialności za flankę śródziemnomorską i bliskowschodnią, a im bardziej Amerykanie będą się wycofywać (pytanie, czy i kiedy), tym większy ciężar będą musieli przejąć Europejczycy. „Armia europejska” czy – jak woli niemiecka minister Ursula von der Leyen – „armia Europejczyków” będzie tam właśnie działać w pierwszej kolejności. Polska nie uniknie i tej odpowiedzialności, zwłaszcza że po wyjściu Wielkiej Brytanii z Unii wszystkie statystyki zmienią się w taki sposób, że będziemy „ważniejsi” niż do tej pory.
Porozumienie ponad podziałami
Ale żeby być ważniejszymi nie tylko na papierze, musimy się sami dogadać. W porównaniu do sytuacji przed 20 lat dziś jest dramatycznie. Nie ma konsensusu, nie ma nawet dialogu sił politycznych w kwestiach bezpieczeństwa i obronności, jest wyłącznie przerzucanie się oskarżeniami. Tymczasem ta sfera działań państwa potrzebuje kontynuacji i stabilności. Tak wewnątrz, by obywatele mieli poczucie trwałości podejmowanych reform i wydatków, jak na zewnątrz, by o stabilnym kursie byli przekonani nasi sojusznicy, a potencjalni wrogowie nie robili sobie żadnych nadziei i nie podejmowali działań destabilizacyjnych. Wskutek polaryzacji postaw i eskalacji sporu politycznego również sprawy wojska, zbrojeń i polityki obronnej stały się ostatnio domeną retoryki partyjnej, a nie strategii państwowej. Nikt tej polityki nie uzgadnia szerzej, wszyscy mają usta pełne upolitycznionych haseł. Nawet 20. rocznicy członkostwa w NATO nie potrafiliśmy zorganizować i obejść wspólnie, a przecież była to doskonała okazja do ponadpartyjnych spotkań i rozmów.
Czas podwójnej kampanii wyborczej sprawia, że na wiele miesięcy kwestie obronności mogą się stać polem brutalnej walki politycznej. Z tego okresu polska obronność i polskie wojsko wyjdą wyłącznie osłabione. I to w sytuacji gdy jak nigdy wcześniej Polska potrzebuje spójnej strategii w dziedzinie bezpieczeństwa, a wojsko jak nigdy potrzebuje długofalowych planów i zobowiązań. Czy jest na coś takiego szansa w perspektywie wyborów? Obawiam się, że nie. Czy jest szansa na porozumienie mające trwać przez następne 20 lat? Tym bardziej nie. To chyba największe wyzwanie dla Polaków, którym leży na sercu bezpieczeństwo kraju. Czytelnicy niech mi wybaczą patos, ale patriotyzm dziś oznacza według mnie wyznaczenie nowego kursu w NATO i wobec NATO właśnie ponad politycznymi podziałami.
Modernizacja na serio
A gdyby jakimś cudem porozumieć się nam udało, trzeba by na poważnie zastanowić się nad sprzętem i uzbrojeniem. Sprawność i siła wojska zależą w największym stopniu od jego uzbrojenia i wyposażenia. Oczywiście zawsze najbardziej liczą się ludzie, ale oni sprawdzają się w działaniu – w obronie. W sytuacji bardziej statycznej – w odstraszaniu – najlepiej dysponować przeważającą siłą ognia lub takimi zdolnościami, które mogą zredukować ewentualną przewagę przeciwnika. Współczesne systemy uzbrojenia są tak skomplikowane i kosztowne, że jeśli zdecydujemy o czymś dzisiaj i sprawnie przeprowadzimy zakup, jego efekty zobaczymy w pełni za 15–20 lat. Tymczasem gdy na zewnątrz ze słuszną dumą pokazujemy nasze 2 proc. PKB wydatków na obronność, w kraju nie dajemy rady tak zaplanować wydatków, by załatać wszystkie dziury, nie mówiąc już o wprowadzaniu rozwiązań przyszłości (łatanie dziur to i tak sukces). W takim tempie jak obecnie nie zmodernizujemy armii przez pół wieku, a nie wiem, czy rzeczywistość da nam tyle czasu.
Należy się zastanowić i uzgodnić w ponadpartyjnym trybie albo szybkie podwyższenie wydatków obronnych i usprawnienie mechanizmów ich wykorzystania, albo zgodzić się, że zmniejszamy armię i redukujemy liczbę sprzętu, za to nie idziemy na żadne kompromisy, jeśli chodzi o jego jakość. Będzie to wybór bolesny, przede wszystkim dla większości krajowego przemysłu obronnego, bo zapewne nie będzie w stanie wziąć w tym udziału. Ale wojsko nie jest od tego, by karmić przemysł, a zbrojeniówka nie może pasożytować na budżecie MON. Polityka technologiczno-przemysłowa może i powinna być skorelowana z zamówieniami zbrojeniowymi, ale te ostatnie nie mogą zależeć od stanu przemysłu. Wybór będzie bolesny też dla wojska. Jeśli przez ostatnie 20 lat modernizacja była wyłącznie punktowa, to przez kolejne 20 lat trudno zmodernizować wszystko, co trzeba, a jednocześnie zwiększać liczebność sił zbrojnych. Na wszystko nigdy nie wystarczy pieniędzy, nawet jeśli uda się podnieść wydatki obronne do 2,5 proc. PKB.
NATO na serio
Przed modernizacją trzeba uzgodnić nową strategię obronną i dopasować do niej strukturę wojska (np. czy naprawdę trzeba nam 200-tys. armii?), by w ogóle było wiadomo, po co i dla kogo mamy się zbroić. Zaangażowanie sił sojuszniczych w operacje obronne trzeba uwzględniać od samego początku, inaczej wszystkie wcześniejsze rozważania o naszym odpowiedzialnym zaangażowaniu w NATO nie mają sensu. Dywagacje o samowystarczalności obronnej w starciu z mocarstwem rangi światowej, dysponującym bronią nuklearną, są groźną utopią, którą przecież w naszej historii już kiedyś się karmiliśmy.
Odpowiedzialność to również realizm i rozsądek, a puste hasła nigdy nie zastąpią realnej siły. Odczytanie na nowo art. 3 – zobowiązującego kraje sojuszu do utrzymywania zdolności do odparcia agresji samodzielnie lub wspólnie – powinno być fundamentem strategii narodowej. Zadeklarowane dla NATO zdolności wojskowe muszą być traktowane z powagą, a zgłoszonych w ramach sojuszniczego planowania zamiarów, np. co do kupowanego sprzętu i uzbrojenia, nie należy jednostronnie odwoływać. To również powinno być przedmiotem ponadpartyjnego zobowiązania.
A jeśli będzie wojna?
W perspektywie 20 kolejnych lat niestety nie można wykluczyć konfliktu zbrojnego w naszym regionie. Putinowska Rosja jest zagrożeniem, na które nadal mamy przygotowaną tylko częściową odpowiedź, i nie jest pewne, czy mechanizm odstraszania zadziała. Zresztą to tylko jeden z mechanizmów zapobiegania konfliktom, może nawet mniej ważny niż polityka międzynarodowa, dyplomacja i gospodarka. Patrząc od strony realiów: Rosja nie ma interesu, by atakować kraje NATO i pogarszać swoje wciąż istotne powiązania ekonomiczne z Zachodem. Równowaga oparta na odstraszaniu i dialogu, a z drugiej strony na handlu surowcami może trwać niezakłócona latami, jak trwała w czasie zimnej wojny.
Nie da się jednak wykluczyć eskalacji, która wymknie się spod kontroli, lub agresji mającej na celu rozbicie jedności sojuszu. Mechanizm obronny powinien być naoliwiony i sprawdzony, Polska musi być gotowa nie tylko pod względem wojskowym. Tymczasem stan cywilnej infrastruktury, procedur i świadomości obronnej jest o wiele gorszy niż stan sił zbrojnych. Przygotowanie obronne kraju to prawdopodobnie największe wyzwanie najbliższych 20 lat i wcale nie mniej kosztowne niż modernizacja i przygotowanie wojska. Nie ma cudów, na prawdziwą wojnę na naszym terytorium jeszcze długo nie będziemy w pełni gotowi, może nigdy. Ale dla sojuszu NATO równie niebezpieczny byłby konflikt w odległym regionie świata, za to angażujący wojskowo, politycznie i ekonomicznie Stany Zjednoczone i Europę. Ewentualna wojna w Azji, w której po jednej stronie stanęłyby Chiny i ich sojusznicy, a po drugiej USA ze swymi sojusznikami, w tym z Europy, dla sojuszu miałaby kolosalne konsekwencje, z perspektywą rozpadu włącznie.
Skoncentrowani na Azji Amerykanie stopniowo mogą tracić zainteresowanie Europą, a sojuszników cenić tylko, o ile będą w stanie pomóc na dalekich morzach. W takiej kalkulacji liczyć się będą tylko Wielka Brytania i Francja, partnerzy USA na wschodniej flance NATO stracą strategiczne znaczenie – chyba że zdobędą takie zdolności wojskowe, które dla USA okażą się przydatne. Na dynamikę wydarzeń między USA a Chinami wpłynąć nie jesteśmy w stanie, ale warto, żebyśmy dostrzegali symptomy zbliżającego się tąpnięcia. Bo wybuch wojny w Azji będzie doskonałą okazją dla Rosji, by przetestować Zachód na drugim froncie. Wtedy NATO musiałoby o wiele bardziej polegać na zdolności do obrony państw europejskich. Dlatego jako odpowiedzialny sojusznik nie możemy lekceważyć tego, co dzieje się w zbrojeniach, strukturach i decyzjach obronnych Europy. Po wyjściu Wielkiej Brytanii waga naszego głosu w Unii wzrośnie i powinniśmy to wykorzystać, by uświadamiać Europejczykom, że od przyszłości NATO zależy ich własne bezpieczeństwo.
Czytaj także: Coraz słabsza pozycja Polski w NATO