Wyjazdowy szczyt Grupy Wyszehradzkiej w Jerozolimie odwołany – taka informacja pojawiła się w poniedziałek, po tym jak premier Mateusz Morawiecki zapowiedział wycofanie polskiej delegacji ze spotkania w Izraelu. Odruchowo należy mu przyznać rację. W ubiegły piątek premier Izraela, będąc naszym gościem podczas konferencji bliskowschodniej, obraził polski naród, twierdząc, że współpracował on z nazistami w Holokauście. Potem kancelaria Beniamina Netanjahu przekonywała, że chodziło tylko o pojedynczych Polaków, a nie cały naród. Ale było za późno, facebooki i twittery ruszyły. W swoim wpisie prezydent Andrzej Duda zaproponował, aby przenieść szczyt Grupy do Wisły. Prawicowy internet się zapowietrzył. I premier 38-milionowego kraju nie miał wyboru: musiał się obrazić i odwołać wizytę w Jerozolimie.
Izraelski MSZ przekonuje, że Netanjahu w Warszawie wymknęło się nieprecyzyjne stwierdzenie. Politykowi tego kalibru nic się nie wymyka. Jego słowa o Polakach były przemyślnie nieprecyzyjne, żeby go nikt „za rękę” w Warszawie nie złapał, i jednocześnie izraelscy wyborcy przed wyborami (8 kwietnia) usłyszeli to, co mieli usłyszeć. Swoją drogą, zestawianie „Polaków” i „nazistów” tylko pokazuje, jak instrumentalnie Netanjahu traktuje historię, bo oto okazuje się, że „Niemcy” są dla Izraela zbyt ważni w europejskiej układance politycznej, aby wspominać ich w tym kontekście.
Netanjahu mógł sobie pozwolić na takie słowa, bo skonfliktowana z Niemcami i Brukselą Polska przestała być Izraelowi potrzebna. Nie jest chociażby w stanie wpływać na unijną politykę wobec Iranu. Dlatego też p.o. izraelskiego ministra spraw zagranicznych Israel Katz w telewizji I24 News powtórzył słowa przypisywane jego przełożonemu, że „Polacy współpracowali z nazistami”.