Nie ukrywam, wspomnienie tamtego dnia wciąż budzi we mnie dreszcz emocji i wzruszenie. Rozpoczęcie obrad Okrągłego Stołu, 6 lutego 1989 r. Z perspektywy lat wciąż bardziej doceniam to, co się wydarzyło, i wiem, że nigdy już nic nie było takie jak wcześniej, że życie Polaków, także mojego pokolenia, zmieniło się diametralnie i nieodwołanie. I że zmieniło się ono na plus, jakkolwiek by nie liczyć zysków i strat. Nie wiem, gdzie bylibyśmy dzisiaj, gdyby okrągły stół nie rozpoczął obrad i nie zakończył ich, szczęśliwie po dwóch miesiącach napięcia i oczekiwania, 5 kwietnia 1989 r., w Wielkim Tygodniu.
Poprzedni system dogorywał, co widać było gołym okiem. Już było wiadomo, że nie potrwa wiecznie. Ale kiedy ten koniec nastąpi i jak będzie wyglądał? Nikt wtedy nie potrafił tego przewidzieć.
Czytaj także: Czy Okrągły Stół dałoby się powtórzyć?
Historyczny moment
Staliśmy, dziennikarze krajowi i zagraniczni, w otwartym oknie Pałacu Namiestnikowskiego, wpatrzeni w pałacowy dziedziniec i Krakowskie Przedmieście. Czekaliśmy w napięciu, czy pojawi się delegacja strony opozycyjno–solidarnościowej. Bo nie było do końca pewne, czy się pojawi, wtedy nic nie było pewne, więc licytowaliśmy się na domniemania. Czy coś się nie wydarzy w ostatniej chwili. Zwłaszcza że pierwszy zapowiedziany na październik 1988 r. termin rozpoczęcia rozmów między rządem i opozycją został zerwany, a słynny okrągły stół, dzieło mistrzów stolarskich z Henrykowa, rozmontowany na 14 składowych elementów. Obrady miały się toczyć w pałacu w Jabłonnie. Nie było wiadomo, czy kolejny termin zostanie dotrzymany.
Chyba wszyscy mieliśmy poczucie, że uczestniczymy w czymś ważnym, że moment jest historyczny. Z pewnością nie wiedzieliśmy jeszcze, jak bardzo historyczny okazał się w rzeczywistości.
W każdym razie stół stał teraz w Pałacu i miejsca przy nim zostały wyznaczone. 54 kartonowe wizytówki zapowiadały, kto przy nim zasiądzie i w jakiej kolejności.
W oczekiwaniu na delegację opozycji
Wiadomo było, że delegacja opozycji, powołana przez Komitet Obywatelski przy Lechu Wałęsie, wyruszy z ul. Karowej 18 z budynku Instytutu Socjologii UW. Tam mieścił się sztab. Tak naprawdę czekaliśmy wyłącznie na delegację opozycji, delegacja strony rządowej jakoś nie budziła emocji, oni byli na co dzień. To, czy Wałęsa poda rękę Kiszczakowi, wówczas szefowi MSW, jakie słowa padną podczas otwarcia obrad, jakie obietnice, deklaracje, to były istotne sprawy. Zwłaszcza że obrady transmitowała na żywo TVP. I miała pokazać całej Polsce tych wszystkich znienawidzonych przez władzę opozycjonistów, Wałęsę, Geremka, Mazowieckiego, Kuronia, Michnika, tych zwalczanych od lat wichrzycieli, jak siadają przy jednym stole z partyjną czołówką. Dla wielu był to z pewnością koniec świata.
Nie pamiętam, jak się dowiedzieliśmy, że wyruszyli z Karowej, bo przecież nie było telefonów komórkowych. Za chwilę wszystko się wyjaśniło. Zobaczyłam Tadeusza Mazowieckiego w jasnym kożuchu i Lecha Wałęsę pod wielkim parasolem: dzień był ciepły, wcale nie zimowy, i padał deszcz. Kuroń, Michnik, Ślisz, Pietrzyk, Turowicz, Stelmachowski, Bujak, wyliczaliśmy głośno. Wzruszenie. Udało się, to była chyba ta myśl wtedy najważniejsza. Potem już wchodzili po schodach Pałacu na pierwsze piętro, witani przez Czesława Kiszczaka, ministra spraw wewnętrznych. Wałęsa i Kiszczak podali sobie dłonie.
Staliśmy potem, a raczej tłoczyliśmy się po prawej stronie sali, ledwie odgrodzeni sznurem od stołu i zasiadających przy nim polityków. Strzelały flesze aparatów fotograficznych. Patrzyłam na Lecha Wałęsę: rozwiązywał krzyżówkę. Wydawał się spokojny, skupiony. Widok był niezwykły. Po przeciwnej stronie zajmowali miejsca przedstawiciele strony rządowej.
Każde słowo było ważne
Po latach w autobiograficznej książce Wałęsa napisał, że do obrad Okrągłego Stołu musiało dojść. Że to spotkanie było konieczne, bo nie było innego rozwiązania niż kompromis z rządzącymi. Ale wtedy nie było jeszcze wiadomo, czy ten kompromis uda się osiągnąć.
Każde słowo, jakie padło tamtego popołudnia, było ważne. Wszystko, co się działo, było ekscytujące. A działa się historia. Myślę, że zaprzeczanie faktom nie ma sensu, choć Stół wciąż ma zajadłych krytyków i przeciwników. Niezrozumiałe. Ale w końcu żyjemy w demokratycznym kraju i każdy może myśleć i mówić, co chce. A jest tak, trudno zaprzeczyć, dzięki temu, co rozpoczęło się 6 lutego 1989 r. Dzięki uzgodnieniom przy Okrągłym Stole.
Padały słowa od lat rugowane z oficjalnego języka: pluralizm związkowy, wolne wybory, niezależność, Solidarność. Wystąpień słuchało się trochę jak słów Jana Pawła II podczas jego pielgrzymek, próbując odczytać sens zawarty między wierszami. Później dopiero historycy przenicowali każde wypowiedziane zdanie, z dystansu, z chłodną głową.
Czytaj także: Jak przebiegały przygotowania do obrad Okrągłego Stołu
Stół i stoliki
Obrady miały potrwać kilka dni, mówiło się nawet o trzech. Wstępnie uzgodniono zasady, przygotowania do obrad trwały w sumie kilka miesięcy. Póki władza nie zagwarantowała legalizacji Solidarności i Solidarności Rolników, opozycja nie zgadzała się usiąść przy Stole. Też póki nie było zgody na udział Kuronia i Michnika.
Zgodnie z ustaleniami rozmowy miały przebiegać przy trzech stolikach: pluralizmu związkowego, gospodarki i polityki społecznej oraz reform politycznych. Niemal natychmiast okazało się, że to nie wystarczy, że problemów jest więcej, niż oczekiwano. Tak powstawały kolejne podstoliki: rolnictwa, górnictwa, samorządu terytorialnego, stowarzyszeń, reformy sądów, młodzieży, środków przekazu, nauki, oświaty, zdrowia, ekologii, postępu technicznego. A potem jeszcze grupy i podgrupy. Wszystko nadawało się do zmiany, cała rzeczywistość wymagała reformy. Przybywało doradców, ekspertów, negocjacje zdawały się nie mieć końca. Ludzie z przeciwnych obozów powoli przestawali być wrogami, rządowi też zdawali sobie sprawę, że tak dalej już się nie da, że reformy muszą nastąpić. Że wariant siłowy to nie jest wyjście. Ale jak reformować niereformowalne? Pomysły były mądre i mniej mądre, a nawet całkiem niedorzeczne. Inaczej się nie dało. Chyba.
Trzech prezydentów przy stole
W sumie, jak ktoś policzył, w pracach wzięło udział ponad 700 osób. Trzech z nich zostało później prezydentami kraju: Lech Wałęsa, Aleksander Kwaśniewski i Lech Kaczyński. Pięciu późniejszych premierów, sześciu marszałków i wicemarszałków Sejmu i Senatu. Wiele osób zrobiło karierę polityczną, wiele jest w polityce do dziś.
Ale wtedy jeszcze nie było wiadomo, jak ta historia się potoczy. Toczyła się z dnia na dzień.
Delegaci opozycyjno-solidarnościowi pokazywali do kamery teczki z napisem Solidarność. Solidarycą, jak należy. Niech wszyscy widzą, niech się obudzą. Żadnej manipulacji: ludzie Solidarności muszą się wyróżniać. Adam Michnik pokazywał ten napis zawsze, gdy tylko zobaczył w pobliżu czającą się kamerę. Bardzo to irytowało ekipę TVP.
Faktycznie opozycja była wówczas osłabiona i nie miała bezwarunkowego poparcia, społeczeństwo było zmęczone i zrezygnowane, stan wojenny coś w ludziach jednak złamał. Ale tam, w Pałacu, nie miało się takiego wrażenia. Widać było, jak bardzo są jedną drużyną, jak dobrze są przygotowani, zdeterminowani.
Pałac Namiestnikowski, który wtedy należał do Urzędu Rady Ministrów, okazał się miejscem godnym. Nie było tam żadnych luksusów, w korytarzu obok sali obrad plenarnych skrzypiał parkiet, trzeba było uważać, bo zwykle ktoś nagrywał tam rozmowy z uczestnikami. Panie maszynistki od rana do wieczora spisywały z taśm słowo po słowie. Była kawa i koktajlowe herbatniki, a w przerwie obiad w pałacowej stołówce. Organizacja była sprawna, fakt.
Konferencje prasowe Janusza Onyszkiewicza, rzecznika opozycji, odbywały się wieczorem w Hotelu Europejskim. Zawsze było tłoczno, zagraniczni dziennikarze, korespondenci zachodnich gazet, wygłodniali, czekali na newsy. To był też sposób na komunikowanie się z Polakami: czego nie powiedzieli w TVP, to natychmiast donosiła Wolna Europa czy Głos Ameryki, pisały o tym największe gazety. W Polsce wciąż działała cenzura.
Jerzy Urban, rzecznik strony rządowej, tez miał swoich wiernych słuchaczy.
Magiczne słowo: Magdalenka
Bywały dni lepsze i gorsze, nastroje falowały, czasem kompromis wydawał się niemożliwy. Czasem miało się wrażenie, że Stół zakończy się klęską, niczym. Rozejdą się, zmarnują szansę. Ale kryzysy zawsze rozwiązywano, często z pomocą mediacji Kościoła.
Padało też magiczne słowo: Magdalenka. – Jadą do Magdalenki – mówiliśmy z nadzieją. I czekaliśmy, co przywiozą. Przywozili kompromisy.
Czy to były zgniłe kompromisy, jak chcą niektórzy nazywać okrągłostołowe porozumienie? Nie zgadzam się. Stół był wielkim sukcesem, przełamaniem czegoś, co wydawało się niezmienne, przynajmniej w tamtym czasie.
Pierwsze wybory miały być tylko w części wolne, 65 proc., czyli większość, zagwarantowała sobie strona rządowa. Ale powołano urząd prezydenta, powstała druga izba parlamentu, Senat, gdzie wybory były już w pełni wolne. Światło w tunelu rozbłysło.