Grażyna złapała się na tym, że chodzi wokół ślicznego jeziorka w Brukseli i myśli o przemocy. Zastanawiała się, co się stało z łabędziem, który terroryzował pływające tu ptaki. Chyba singiel – pojawiał się zawsze samotnie – do niedawna krążył tu napuszony jak żaglowiec przed burzą. Piękny, mógłby sobie spokojnie pływać po tafli wody i pozować do zdjęć. Ale nie: wolał młócić skrzydłami i dziobać z mocą młota pneumatycznego. Dlaczego?
Przyglądając się krzątaninie wodnego ptactwa, Grażyna wgłębiała się i w ludzki aspekt przemocy. Polscy nacjonaliści w 74. rocznicę wyzwolenia obozu w Oświęcimiu zmontowali marsz „godności ku czci pomordowanych Polaków”. Zastanowiła się, co by na to powiedziała jej babcia? A dziadek?
Oboje zostali aresztowani w 1942 r. Po miesiącach przesłuchań na Pawiaku wywieziono ich do Oświęcimia. W Warszawie została ich kilkumiesięczna córka, którą musiała się zająć 17-letnia siostra babci Grażyny, jedyna z rodziny, której nie aresztowano. To dzięki maluchowi babcia Grażyny przetrwała miesiące tortur na Pawiaku, dwa lata w barakach Brzezinki, tyfus (wszczepiony w ramach eksperymentów), marsz śmierci i powrót z Niemiec przez powojenną Europę. „Powtarzałam sobie: wrócę, bo mam dziecko” – tak mówiła.
Wrócili oboje, babcia i dziadek. Dzieciństwo mamy Grażyny znaczyły kolejne aresztowania, babcię wożono na przesłuchania, komuniści nie lubili tych, którzy byli w AK. Babcia rok w rok jeździła do Oświęcimia na rocznice wyzwolenia obozu. Córce i wnuczce te wyprawy odradzała. „A po co wam to!”, machała ręką. Nie chciała być ofiarą. Nie chciała, żeby inni ją tak widzieli. Przetrwała, wróciła – to było najważniejsze. I życie, które się toczyło dalej, dzieci, wnuki.
Ona i jej „współobozowiczki” wspominały tych, którzy nie przetrwali.