Publicyści tygodnika „Do Rzeczy” oddali salwę w kierunku nadmiernej zależności Polski od Stanów Zjednoczonych. Pluton egzekucyjny wystąpił w składzie: Piotr Zychowicz, Paweł Lisicki i Łukasz Warzecha (ten ostatni na łamach „Rzeczpospolitej”). Jeżeli państwo oczekują, że ponieważ chodzi o „Do Rzeczy”, to ja będę przeciw, to są w „mylnym błędzie”. Przeciwnie – wyjątkowo przyłączam się z moją pukawką do ich korkowców, acz nie bez zastrzeżeń.
Paweł Lisicki w swoim wstępniaku pisze m.in.: „Jeśli głównym i zasadniczym powodem oparcia się na USA jest bezpieczeństwo i niepodległość Polski, to co zrobić w sytuacji, kiedy koszty takiego oparcia będą rosły i rosły. Czy jest w ogóle jakaś granica, czy też zakłada się, że korzyści amerykańskie i polskie zawsze będą tożsame?”. W konkluzji autor pisze: „Wygląda na to, że Amerykanie uznali, że Polska nie ma innego wyboru, jak tylko wisieć u pańskiej (waszyngtońskiej) klamki i pokornie prosić o obronę, sowicie za nią płacąc. Doprawdy, niedobrze to wróży polsko-amerykańskiemu partnerstwu”. Tytuł „Koszty braku alternatywy” mówi za siebie. W ślepym zaułku alternatywy nie ma.
Piotr Zychowicz, enfant terrible publicystyki historycznej, który wypisywał w życiu różne herezje, odbrązawiał powstanie warszawskie i żołnierzy wyklętych, a także dawał się ponosić fantazji o „zaletach” polsko-niemieckiego sojuszu przeciwko ZSRR, tym razem pisze serio: W artykule „Rola klienta” twierdzi, że polityka zagraniczna rządu PiS do złudzenia przypomina politykę, która 74 lata temu przywiodła nas do katastrofy. Wtedy wielki naród został przez swoich rządzących „sprowadzony do roli brytyjskiego lokaja”. Teraz podważanie wiary w Amerykę w oczach polityków PiS jest przejawem braku patriotyzmu – czytamy.
Polska nie może być jednocześnie uwikłana w konflikt z Niemcami i z Rosją. Mimo stanu zimnej wojny z Rosją PiS konsekwentnie rujnuje nasze relacje z Niemcami. – Politycy „dobrej zmiany” regularnie przypuszczają kawaleryjskie szarże na naszego zachodniego sąsiada, a rządowy aparat agitacyjno-propagandowy bombarduje prymitywną antyniemiecką propagandą rodem z epoki Gomułki. (Gorliwym bombardierem jest ambasador Przyłębski – nieporozumienie na tym stanowisku – Pass.). Uznając, że mamy „mocne plecy” w Waszyngtonie, politycy PiS poczuli się pewnie i skonfliktowali Polskę nie tylko z Niemcami, lecz też z Francją, Brukselą, Ukrainą – do niedawna naszymi kluczowymi sojusznikami. I w ten sposób zostali z Amerykanami sam na sam. Poprzednie rządy III RP prowadziły politykę wielowektorową. Teraz nasz kraj zaczyna prowadzić politykę „zgodną z interesami USA, a sprzeczną z interesami Polski. Przykłady? Antyirańska konferencja, którą Amerykanie urządzają sobie na naszym terytorium. Po cóż nam to? (…) Przykład drugi: afera szpiegowska Huawei. Przykład trzeci: Deklarujemy 2 mld dol. za stałą bazę w Polsce. Powinno być odwrotnie: To Amerykanie powinni nam zapłacić za to, że udostępniamy ich armii nasze terytorium”.
Z kolei Łukasz Warzecha („Rz”) pyta, czy nie zbyt pochopnie stawiamy wszystko na jedną, amerykańską, kartę: zatrzymanie jednego z dyrektorów chińskiej firmy Huawei oraz zapowiedziany na połowę lutego szczyt nt. Iranu („który sam zaproszony oczywiście nie został”). Autor przypomina „triumfalną” (cudzysłów – Pass.) podróż prezydenta Dudy do Chin, jedną z jego pierwszych wypraw zagranicznych, gdzie zwiastowano przełom, strategiczne partnerstwo, udział (w tym finansowy) Chin w budowie megalotniska w Baranowie, no i oczywiście jedwabny szlak. Po powrocie prezydent Duda i jego otoczenie skarżyli się, że polskie media niewystarczająco eksponowały doniosłą wizytę. To był rok 2015. Teraz, po zatrzymaniu chińskiego szpiega z koncernu Huawei, które wygląda na odłamek zimnej wojny Chiny–USA, Warzecha pyta: – Czy nasza relacja z Chinami ma się teraz stać funkcją oczekiwań Waszyngtonu?
Podobnie organizacja w Polsce „szczytu” na temat Iranu to „wyjście przed szereg”. Mieliśmy z Teheranem stosunki poprawne, teraz ambasador tego kraju mówi, że Polska stała się państwem wrogim, zaś red. Warzecha – podobnie jak i pozostali przywołani przeze mnie – pyta, czy nie stajemy się „wykonawcą” polityki zagranicznej USA oraz czy nasza polityka zagraniczna nie opiera się coraz bardziej na jednym filarze. Do tego dochodzi namiestnikowski styl pani ambasador USA, która czasami broni interesów swojego kraju (w końcu od tego jest) w sposób – delikatnie pisząc – nowatorski. (Słabością wszystkich tych trzech publikacji jest pominięcie zagrożenia, jakie stanowi Iran, który wcale nie ukrywa swoich apokaliptycznych zamiarów wobec Izraela i Zachodu. Konferencja na zawołanie niczego tu nie zmieni, ale fakt pozostaje faktem).
Co na to wszystko minister Jacek Czaputowicz – „eksperyment” kadrowy prezesa Kaczyńskiego? „Tego oczekują od nas nasi sojusznicy – odpowiada. Jeżeli my chcemy, żeby inni nas bronili, musimy też wykazywać naszą solidarność z innymi. Organizując tę konferencję, odpowiadamy na oczekiwania społeczności międzynarodowej!”. Z rozbrajającą szczerością mówi: „Nie spodziewam się, aby udało się już w Warszawie uzgodnić jakąś strategię. Raczej ograniczymy się do wniosków sekretarza Pompeo i moich”. Pompeo i ja – dobre!
Sojusznicy? Czyli kto? Społeczność międzynarodowa to znaczy – jaka? Chyba minister ma na myśli najbliższe otoczenie polityczne Waszyngtonu, gdyż już wiadomo, że część zaproszonych nie przyjedzie. Nie będzie Iranu, Rosji, szefowej dyplomacji UE Federiki Mogherini. Trudno żeby wzięła udział w konferencji, która ma pogłębić różnice na zachodzie Europy w podejściu do Iranu, w sprawie porozumienia nt. kontroli jego sektora nuklearnego, z którego Trump się już wycofał i naciska na Europę, by poszła jego śladem. Dokąd? Zapytajcie Busha, Cheneya, Rumsfelda, Powella i ich koalicjantów, którzy wywiedli nas na pustynię Iraku, a my ich – na odludzie w Kiejkutach.