Nikt nie jest kowalem swojego losu, jakby chciał tego Apiusz Klaudiusz. Rodzimy się już uwarunkowani miejscem, czasem, środowiskiem, rodziną. Potem dobiera się do nas wiatr historii. I znowu nie jest to tak, panie Gałczyński, że gdy on wieje, to „trzęsą się portki pętakom”. Raczej niesie nas jak liście albo zostawia niedbale na żer silniejszym od nas potworom. I gdzieś tylko, na marginesie, miota się, szukając wyjść z klatki, nasza małosilna rzekomo wolna wola.
Od razu, na starcie nasze wybory zostały ograniczone. Życie, które następuje, jest tylko tych wyborów ciągłym się zmniejszaniem. Już w dzieciństwie wiedzieliśmy, że nie zostaniemy śpiewakami operowymi (a chcielibyśmy), potem, że nie będziemy wybitnymi bokserami (ja akurat chciałem), już nie dane nam będzie zabłysnąć jako genialni niczym Banach matematycy, już nie wdrapiemy się na Mount Everest, już nie zdążymy nauczyć się pisać po chińsku.
Aż wreszcie nadchodzi ów moment, kiedy to, co nas jeszcze czeka, przestaje mięć większe znaczenie wobec pytania, jak to się wszystko sprzęgło – miejsca, ludzie, historia – że jesteśmy, kim jesteśmy. I zaczyna się wyprawa w przeszłość. Przeszłość intymną, ale wcale niekoniecznie własną. Również naszych przyjaciół, krewnych, mistrzów, wrogów. Nie musieliśmy sami osobiście wszystkiego przeżyć. Okazuje się, że czasem strzęp cudzego i nie do nas wcale adresowanego listu ukształtował nas bardziej niż rzeczywistość. Tak samo poznajemy innych i subiektywnie decydujemy, czy będą mniej czy bardziej ważni, a może wręcz konieczni dla naszej tożsamości.
O tym jest właśnie książka Macieja Zaremby Bielawskiego „Dom z dwoma wieżami”. O odnajdywaniu i próbie zrozumienia siebie. Jak to się stało, że jestem, kim jestem? Łączy nas z Zarembą sporo: niejednolitość tradycji – u niego polskiej, żydowskiej i przypadkowo szwedzkiej, u mnie – polskiej, litewskiej, białoruskiej i mitycznej szwedzkiej, pokolenie, emigracja.