Właśnie do Sądu Okręgowego w Warszawie wpłynęło sześć wniosków o zabezpieczenie przed wszczęciem postępowania sądowego. Dotyczą konkretnych dziennikarzy i mediów. NBP zapowiada proces cywilny o ochronę dobrego imienia. Za chwilę podobny pozew może złożyć KNF, dowodząc, że nie można winami jednego człowieka obciążać instytucji. Kilka dni temu marszałek Senatu Stanisław Karczewski w wywiadzie dla „Rzeczpospolitej” zagroził politykom opozycji podobnymi pozwami za łączenie PiS z aferą KNF.
PiS korzysta ze swoich narzędzi: prokuratury i sądów
Po co PiS-owi prokuratura? Po to, by zastraszać wszczynanymi postępowaniami konkurencyjnych polityków, dziennikarzy, opozycję uliczną. I „stawiać pod podejrzeniem”. I uruchamiać pod tym pozorem kontrolę operacyjną.
Po co PiS-owi sądy? Między innymi po to, by nakładać podobne zakazy na media i uciszać polityków opozycji. Taką praktykę, gdy władza wykorzystuje prawo przeciw obywatelom, prof. Ewa Łętowska nazywa „legal harassment”, czyli prawną przemocą.
Wyciszanie afery KNF
Sądy, niestety, szafują „zabezpieczeniem powództwa” od lat. W sytuacji gdy procesy cywilne o ochronę dóbr osobistych wloką się latami, oznacza to wycięcie z debaty publicznej niewygodnych dla władzy tematów. Ale gdyby sąd osądził pozew NBP w ciągu kilku tygodni czy nawet miesięcy – a nie ma po temu prawnych przeszkód – mielibyśmy jedyną być może szansę na wyjaśnienie przynajmniej części kulisów afery KNF. Być może jedyną, bo w interesie PiS nie leży szybkie zakończenie śledztwa i postawienie zarzutu byłemu szefowi KNF. Będzie raczej grał na przeciąganie sprawy, aż do jej wyciszenia. A więc cywilny pozew NBP, w którym – badając, czy doszło do naruszenia dobrego imienia banku i jego szefa – trzeba by wyjaśnić, jaka jest prawda materialna, jeśli chodzi o zaangażowanie Adama Glapińskiego w aferę KNF, mógłby odsłonić kulisy afery. Gdyby sprawa trafiła na zdeterminowanego sędziego. Zdeterminowanego, by sprawę osądzić szybko – bo taki jest, przy tej skali i rodzaju sfery – interes społeczny. I w ogóle chodzi o dobro państwa.
Algorytm przydzielania spraw budzi wątpliwości
PiS zagwarantował sobie, że o tym, który sędzia dostanie sprawę, nie decyduje alfabetyczna kolejność, tylko komputerowy algorytm, na temat którego niewiele wiemy, bo chroniony jest prawem autorskim. Algorytm działa w systemie, którego „końcówka” jest w Ministerstwie Sprawiedliwości. To, jak on działa, kto do niego wchodzi, kiedy i co w nim robi, nie podlega żadnej kontroli zewnętrznej. Skazani jesteśmy na wiarę w zapewnienia ministerstwa, że nikt w tym nie dłubie, bo system na to nie pozwala. Sędziowie, którzy owemu systemowi podlegają, podejrzewają, że jednak dłubie.
W razie gdyby jakaś losowo przydzielona sprawa okazała się wrażliwa, PiS wprowadził sobie latem zabezpieczenie: prezes sądu może zmienić sędziemu, bez jego zgody, „zakres obowiązków”. I przy okazji sędzia straci konkretną sprawę. Od tej „zmiany zakresu obowiązków” może się odwołać do KRS. KRS zaś nie podejmie decyzji wbrew woli władzy politycznej, która obsadziła wszystkich członków Rady. Koło się zamyka.
Utrata twarzy – najlepszy mechanizm kontrolny dla sędziów
To tylko możliwości. Jak działają w przypadku prokuratury – widzimy od blisko trzech lat. Teraz zobaczymy, jak działają w sądach. Pomiędzy prokuraturą a sądami jest jednak zasadnicza różnica: sędziowie nauczyli się wszelkie polityczne naciski i podejrzane zdarzenia nagłaśniać. Uruchomienie tej kontroli społecznej działa zaś nie tylko na opinię publiczną, ale też na samych sędziów. Tak się dzieje od wyborów do KRS – nieprzyzwoite zachowanie kosztuje sędziego utratę twarzy. I to jest chyba najlepszy mechanizm kontrolny z możliwych.