To nareszcie będzie broń, której ktoś się wystraszy. Rakiety ziemia-ziemia o zasięgu 300 km to nie są żarty – to broń potężna ofensywna lub odwetowa. Niepodległa Polska nigdy taką nie dysponowała. Co prawda do umowy jeszcze wiele tygodni, a do dostawy kilka lat. Ale można przyjąć, że ryzyko jakiegoś potknięcia jest niewielkie i po zaakceptowaniu sprzedaży przez rząd USA dalej są już tylko kwestie proceduralne i finansowe.
Czytaj też: Branża zbrojeniowa na kroplówce
Będą rakiety, ale nie made in Poland
Amerykański system sprzedaży broni FSM działa jak sprawnie naoliwiona maszyna − jeśli będą pieniądze, to będzie broń. W tym sensie ominięcie w łańcuchu zamówienia PGZ, choć bolesne dla krajowej zbrojeniówki, może być zbawienne dla zdolności wojskowych. Kupowany wprost z USA system HIMARS to technologia wciąż nowoczesna, a już sprawdzona w boju, stopniowo unowocześniana i dająca gwarancję wysokiej niezawodności. Zamówiliśmy, zapłacimy, poczekamy i dostaniemy − zamiast latami rozwijać konstrukcje, które nie zawsze okazują się tym, czego chciało wojsko.
To była jasna strona medalu. Ciemniejszą jest to, że nie tak miała wyglądać ta historia. System artylerii rakietowej dalekiego zasięgu Homar miał być dostarczony przez krajowy przemysł zbrojeniowy, w praktyce PGZ, przy udziale zagranicznego dostawcy technologii. PGZ na ostatniej prostej negocjowała z Lockheedem właśnie system HIMARS, oraz izraelskimi firmami IMI Systems i IAI.
Homar miał być dla PGZ przełomem, a MON, kupując system, jednocześnie płaciłby za zakup zagranicznych technologii dla polskich firm zbrojeniowych oraz ich „polonizację”. Celem było zbudowanie w kraju kompetencji do budowy systemów rakietowych z prawdziwego zdarzenia. W wizjach poprzedniego szefostwa PGZ Homar to kilkaset różnego rodzaju elementów: wyrzutni, pojazdów, systemów naprowadzania, amunicji rakietowej, wszystko made in Poland. Ta wizja poniosła jednak klęskę, a odpowiedź na pytanie, dlaczego tak się stało, jest nadal jedną z największych zagadek rządów PiS nad wojskiem i zbrojeniami.
Czytaj też: Armia bez broni, a MON sie nie przejmuje
Dlaczego PGZ został ominięty?
Jeśli pytać ludzi na bieżąco obserwujących temat, branżowych dziennikarzy, nie mają jednoznacznej odpowiedzi. Tomasz Dmitruk z portalu „Dziennik Zbrojny” i miesięcznika „Nowa Technika Wojskowa”, który skrupulatnie śledzi zbrojeniowe poczynania MON, uważa, że o fiasku „Homara z Polski” przesądziły trzy czynniki: • trudności w dogadaniu się PGZ z Lockheedem (czemu nie sprzyjało to, iż PGZ musiał z kolei uzgadniać wszystko z MON), • brak funduszy do 2022 r. i podstaw prawnych finansowania dostaw w późniejszym okresie (kłania się nieprzyjęcie nowego planu modernizacji) oraz • czas – opracowanie i produkcja systemu w kraju dalece wykraczała poza oczekiwania wojska.
Dmitruk dodaje swój domysł, że nawet wewnątrz PGZ mogła trwać walka o to, co z gigantycznego kontraktu uzyskają poszczególne spółki, a to dodatkowo komplikowało rozmowy. A przecież chodziło nie tylko o przyszłe korzyści, ale także inwestycje, które należało ponieść z własnej kieszeni po to, by dostosować się do nowych technologii. Rzadko mówi się o tych kosztach, które nie są finansowane w wartości zamówienia z MON, a bez których żaden transfer technologii się nie powiedzie. Przy czym inwestycje w transfer technologii są niezależne od tego, kto tę technologię dostarcza, jeśli tylko jest nowocześniejsza od naszej.
Czytaj też: Amerykanie pokazują broń w Polsce
Z motyką na słońce
Tomasz Kwasek, redakcyjny kolega Dmitruka i redaktor portalu Militarium, zwraca uwagę na to, że zakup HIMARS-ów wprost z linii produkcyjnej w USA nie oznacza końca marzeń o polonizacji systemu. – Kolejne dywizjony, a w planie mamy ogółem trzy, zapewne będą już z większym udziałem polskiego przemysłu – mówi.
Proces podnoszenia kompetencji w przemyśle trwa jednak długie lata i dekady, a zbrojeniówka znajduje się na początku tej drogi. Zdaniem Kwaska obecna transakcja to przekroczenie istotnego progu, przede wszystkim jeśli chodzi o zdolności wojskowe. Przemysł będzie je musiał niejako dogonić. – Ważne, żeby nie skupiać się na myśleniu o tu i teraz, a widzieć perspektywę dekady – Kwasek zachęca do rozwagi i cierpliwości, choć przyznaje, że to czynnik czasu najprawdopodobniej najbardziej zaważył na decyzji MON i kupnie rakiet wprost z USA.
Można powiedzieć, że konsens ekspertów jest taki, że Homar z PGZ był porywaniem się z motyką na słońce. Co nie oznacza, że inwestycje w krajowy przemysł rakietowy nie mają sensu. Wręcz przeciwnie, skoro technologie te są kluczowe na współczesnym polu walki, kraj taki jak Polska – z relatywnie dużą armią, niemałymi ambicjami, a przede wszystkim ogromną odpowiedzialnością w sojuszu – powinien mieć zdolność do produkcji i rozwoju systemów rakietowych, wytwarzania amunicji, budowania systemów wsparcia dla broni ofensywnej.
Czytaj też: Co zostało ze strategii zmian w polskiej armii
Potrzebna druga noga
Bo samą rakietą strzelić można co najwyżej na wiwat. Albo do celu nieruchomego, którego lokalizacja jest znana, stała i niezmienna. Strach to napisać: takie cele z reguły nie są wojskowe. Jeśli nie zależy nam na niszczeniu rakietami np. elektrowni atomowej, to systemy ogniowe dalekiego zasięgu musimy obudować rozpoznaniem, identyfikacją i wskazywaniem celów wojskowych: zmieniających położenie, będących w ruchu, ukrytych, zamaskowanych.
Innymi słowy, system Homar, aby pełnić odstraszającą i zniechęcającą funkcję, musi dostać drugą nogę w postaci środków rozpoznania powietrznego i kosmicznego. Chodzi o samoloty, bezzałogowce i satelity obserwacji ziemi, które dawałyby wojsku niezależną, własną zdolność do wyszukiwania, analizy i wskazywania celów wartych naszych rakiet.
Niestety, ostatnie lata to okres zaniedbań w tym zakresie. Program satelitarny ani nie drgnął, duże samoloty rozpoznawcze czekają na lepsze czasy, a na bezzałogowcach piętno odcisnął minister Antoni Macierewicz, wstrzymując trwające postępowania i przesądzając, że systemy te ma dostarczyć PGZ. Wcześniej największe szanse z polskich dostawców miała od lat wyspecjalizowana w tego typu systemach grupa WB. Ale właśnie coś drgnęło.
Czytaj też: Czy Zachód ukarze Rosję
Resort zamawia drony
MON ogłosił zakup 12 zestawów dronów taktycznych Orlik. Dostawcą ma być PGZ, który po decyzji Macierewicza przez ostatnie dwa lata intensywnie pracował nad konstrukcją, opartą na bezzałogowym samolocie prywatnej firmy Eurotech E-310. Platformą tą był zainteresowany należący do PGZ PIT-Radwar już cztery lata temu, gdy MON prowadził jeszcze otwarty konkurs ofert. Nic dziwnego, że gdy nastąpiła zmiana i PGZ musiała się wykazać, to E-310 stał się modelem PGZ-19R. I właśnie został zakupiony, zamówienie z MON dotyczy ośmiu zestawów po pięć bezzałogowców z opcją powiększenia do 12.
Sam Orlik nie da jeszcze wymaganego przez Homara maksymalnego zasięgu rozpoznania, ale jest krokiem naprzód. O ile tylko konstrukcja z PGZ się sprawdzi, bo to model prototypowy i od producenta, który stawia w branży dronowej pierwsze kroki. Lotniczym liderem konsorcjum są Wojskowe Zakłady Lotnicze nr 2 w Bydgoszczy.
Ale znawcy dronów zawsze podkreślają, że tu nie chodzi o lotnictwo – bezzałogowce to systemy w pierwszym rzędzie informatyczne i łączności. To, co przenosi sensory i łącza, to kwestia w sumie drugorzędna, ważne jest, by obraz i inne dane docierały bez zakłóceń, w czasie rzeczywistym i tam, gdzie trzeba. Po Orliku do wojska powinny trafić jeszcze większe bezzałogowce, choć MON już zasygnalizował, że kwestia umów to czas po 2022 r.
Czytaj też: Jak mógłby wyglądać Fort Trump w Polsce
Kupujemy za miliardy dolarów
W sprawie HIMARS-ów jest jeszcze jeden aspekt: strategiczno-polityczny. To drugi ważny system uzbrojenia kupowany od USA i taki, którego sprzedaż jest omawiana na wysokim szczeblu. Wisła i Homar, czyli patrioty i HIMARS-y, towarzyszyły od kilku lat spotkaniom ministrów i prezydentów z Polski i USA. Zgoda na transakcję potwierdza, że Stany Zjednoczone nie widzą przeciwwskazań dla pogłębiania związków obronnych z Polską. Warszawa z kolei pokazuje Waszyngtonowi determinację w inwestowaniu we wzajemne relacje również żywej gotówki, liczonej w sumie w miliardach dolarów.
Pierwsza umowa na patrioty za nami, druga jest negocjowana, być może do końca roku uda się podpisać zakup pierwszego dywizjonu HIMARS-ów, następne będą w kolejce. Do tego samoloty VIP z USA, uzbrojenie lotnicze do F-16, bezzałogowce dla wojsk specjalnych. Podobno w przyszłym roku ruszyć ma program Kruk – śmigłowców uderzeniowych, które też zapewne przylecą z USA. Polska może wydać na amerykańskie uzbrojenie i wyposażenie dla wojska dziesiątki miliardów złotych, więcej niż 10 mld dol., jeśli zliczyć wszystkie kontrakty w ciągu dekady.
Czytaj też: Wierni patrioci Trumpa
W zamian liczymy na Fort Trump
Co w zamian poza uzbrojeniem? Oczywiście zwiększenie wojskowej obecności w Polsce, jakąkolwiek miałoby przybrać postać.
Jednak ta konkretna inwestycja w amerykańskie rakiety wydaje się na pierwszy rzut oka droga. Pakiet HIMARS-ów dla Polski został wyceniony wstępnie przez DCSA (amerykańską agencję eksportu uzbrojenia) na 655 mln dol. – około 2,3 mld zł. Chodzi jednak o jeden dywizjon: 18 wyrzutni bojowych i dwie do szkolenia, umiarkowanie duży zapas amunicji (270 rakiet GMLRS w 45 kontenerach startowych po sześć sztuk i ledwie 30 pocisków ATACMS, tych o największym zasięgu), pojazdy łączności na terenówkach HUMVEE, wsparcie logistyczne, szkoleniowe i techniczne. Co ważne, bez ciężarówek amunicyjnych i ciągników ewakuacyjnych, które najprawdopodobniej będą z polskich zakładów.
Dla porównania Rumunia, która kupiła trzy dywizjony (54 wyrzutnie), z podobnym zapasem amunicji i ciężarówkami, uzyskała wycenę 1,25 mld dol., a według mediów kontrakt zawarła na kwotę 1,5 mld. Wychodzi na to, że dla Polski Pentagon wycenił dywizjon nieco drożej, zapewne dlatego na Twitterze MON już sygnalizuje, że cena ostatecznego kontraktu będzie niższa.
O ile? Tego na razie nie wiadomo. Jeśli Polska poświęci czas na negocjacje ceny, może nie zdążyć podpisać umowy w tym roku, a taki zdaje się jest cel.