Odsłaniając gigantyczny i wyjątkowo nieładny pomnik Lecha Kaczyńskiego, górujący od dziś nad głównym placem stolicy, Jarosław Kaczyński uwiecznił samego siebie i swoją – rozciągniętą na osobę swojego brata – megalomanię. Oto prezydent Lecz Kaczyński, największy, a właściwie jedyny mąż stanu współczesnej Polski, nareszcie doczekał się od narodu godnego siebie pomnika. A będą następne, jakoż i muzeum, którego powstanie Jarosław Kaczyński w swym przemówieniu zapowiedział.
Jedyny mit polskości
Nachalnie narzucany Polakom, do cna fałszywy mit otrzymał fizyczny wyraz. Niewidzące, puste oczy pomnikowego Lecha, skłamany, zupełnie niepodobny do oryginału spiżowy wizerunek tego skromnego i niezbyt zasłużonego człowieka, działającego w cieniu swego brata Jarosława, swą brzydotą i nieprawdziwością symbolizują fundamentalne zakłamanie dyskursu tej władzy, która w jakiejś groteskowej pysze anektuje bez reszty współczesną historię Polski, czyniąc z Porozumienia Centrum oraz Prawa i Sprawiedliwości jedyną jej sprawczą i chwalebną siłę. Jedyną – co do tego przemówienie Jarosława Kaczyńskiego nie pozostawiło wątpliwości.
Piłsudski, Kaczyński, ale nie Wałęsa
Nikt bowiem, dosłownie nikt poza Lechem Kaczyńskim nie został wymieniony przez mówców jako osoba zasłużona dla współczesnej Polski. Jedyny polityk wspomniany z nazwiska to Piłsudski – prezydent Andrzej Duda był mianowicie łaskaw powiedzieć, że „od czasów marszałka Piłsudskiego tak wielkiego przywódcy państwa Polska nie miała”. Sprawiał wrażenie, jakby starał się wierzyć w ten mitomański greps. Może i wierzy? W każdym razie z zadania niewymieniania nazwiska Wałęsy z bożą pomocą politycy PiS wywiązali się na medal. Skandowali je za to, razem ze słowem „konstytucja” i zawołaniem „tu jest wolna Polska”, zgromadzeni na tyłach placu Obywatele RP i Komitet Obrony Demokracji.
Słuchając ociekających lukrem, patetycznych do bólu przemówień, ktoś niezorientowany mógłby sądzić, że to Lech Kaczyński obalił komunizm i poprowadził Polskę do chwały, nie licząc gazoportu w Świnoujściu, który obok słynnej wizyty w Tbilisi był jedyną konkretną zasługą Lecha Kaczyńskiego, jaką pośród kanonady „mężów stanu” i wszelkich pochlebstw zdołano przywołać.
Wystawienie pomnika Lechowi Kaczyńskiemu – i to tak wielkiego, większego od stojącego obok pomnika Józefa Piłsudskiego – jest dowodem zupełnego braku hamulców dla pychy i mitomanii tej władzy. Lubiany na swój sposób – dla swej skromności – Lech Kaczyński pośmiertnie stał się zakładnikiem tej politycznej hucpy. Bardzo mi go żal – mogę się tylko domyślać, jak bardzo źle by się z tym czuł.
Czytaj także: Najważniejszy pomnik w kraju
Nie chcę się wstydzić za swój kraj
Jednak odraza i pogarda to nie są uczucia, które przystoją w chwili upamiętniania bądź co bądź demokratycznie wybranego prezydenta mojego kraju. Znalazłem się w pułapce moralnego i emocjonalnego szantażu. Rozdziera mnie niezbyt silny może, lecz jednak dokuczliwy konflikt sumienia – z jednej strony solidaryzuję się z moim państwem i staram się traktować poważnie akty państwowe, w tym również państwowe uroczystości, a z drugiej oburza mnie i zawstydza to, co czyni ta konkretna władza, ten konkretny rząd. Nie mogę szydzić z uroczystości odsłonięcia pomnika Lecha Kaczyńskiego, choć żenuje mnie i gniewa samo wystawienie tego monumentu. Gdy orkiestra wojskowa wykonuje karykaturalną „transkrypcję” etiudy rewolucyjnej Chopina, a potem przygrywa jakąś filmową melodyjkę, do której prezydent Duda stroi wesołkowate minki, staram się powstrzymać złość i wstyd – bo to mój kraj, moje państwo, mój, bądź co bądź, rząd. Obawiam się, że 11 listopada narazi mnie na jeszcze większy konflikt wewnętrzny. Nie chcę się wstydzić za swój kraj, lecz PiS mi w tym nie pomaga.
Czytaj także: Marsz faszystów wszystkich krajów