Tym, co najbardziej dotąd ożywiało dyskusje w obozie opozycji, była kwestia jedności. Ścierały się dwa stanowiska. Pierwsze zakładało, że tylko wielka lista antyPiSu stwarza możliwość przerwania „dobrej zmiany”. Za czym przemawia również ordynacja wyborcza – zwłaszcza osławiona formuła d’Hondta – mocno premiująca duże ugrupowania.
Antagoniści jednak dowodzili, że korzyści ze zjednoczenia będą pozorne. Spore grupy wyborców nie mieszczą się bowiem w gorsecie wojny PO z PiS. Zdominowana przez Platformę jednolita opozycyjna lista skutecznie więc zniechęci do głosowania. Toteż potrzebna jest trzecia siła, która wnosząc nowe idee, tematy i język, trwale zaktywizuje ów elektorat. I dopiero wtedy połączone siły opozycji uzyskają przewagę nad PiS.
Choć tego typu oczekiwania pojawiały się w różnych miejscach politycznego spektrum, główną ich rzeczniczką była lewica. Zwłaszcza młoda, czyli nieeseldowska. Nadeszły jednak wybory samorządowe, które w znacznej mierze unieważniły ten spór.
Przede wszystkim lewicowa trzecia siła okazała się publicystyczną fantazją. W wyborach do sejmików Partia Razem zdobyła raptem 1,5 proc. głosów – czyli połowę tego, co w wyborach do Sejmu trzy lata temu. Jeszcze skromniejsze żniwo zebrali (nie wiedzieć czemu startujący osobno) Zieloni. Łącznie uzyskano niespełna trzyprocentowy obraz nędzy i rozpaczy.
Co oczywiście nie było sensacją, gdyż na polskiej prowincji lewicowo-społecznikowski aktywizm pozostaje egzotyką. Ale już wielkie miasta dawały idealną możliwość prezentacji przyszłych liderów trzeciej siły. Wszak to naturalne zaplecze nowych ruchów, wręcz dyktujących szablony publicznego zaangażowania.
Tym głębszy był rozmiar klęski. Medialnie lansowany Jan Śpiewak zebrał raptem 3 proc.