Komentator i analityk polityczny jest dotknięty zawodowym skrzywieniem. Żeby móc coś napisać, poszukuje w wydarzeniach politycznych sensu, a jak poszukuje, to go znajduje – inaczej niż Kubuś Puchatek, którym im bardziej zaglądał do środka, tym bardziej Prosiaczka tam nie było. Nie może napisać: Drogi Czytelniku, to, o czym piszę, to „opowieść idioty pełna wściekłości i wrzasku”, bo ile razy można takie, generalnie słuszne, stwierdzenie oferować publiczności czytającej i też poszukującej sensu.
Zajmijmy się analizą wydarzenia zdumiewającego, czyli wnioskiem do Trybunału Konstytucyjnego skierowanym przez prokuratora generalnego Zbigniewa Ziobrę o uznanie za sprzeczny z konstytucją artykułu 267 Traktatu o funkcjonowaniu Unii Europejskiej w zakresie umożliwiającym zadawanie Trybunałowi Sprawiedliwości UE pytań prejudycjalnych dotyczących niezawisłości polskich sądów. Wniosek ten pojawił się w najgorętszym momencie kampanii wyborczej i z punktu widzenia interesów PiS był to strzał w kolano. Dotychczasowe zarzuty opozycji o dążenie obozu władzy do polexitu mogły być przezeń dezawuowane, bo gdzie cień dowodu? Po wniosku Ziobry jest inaczej. I choć jego konsekwencją nie jest wyprowadzenie Polski z Unii, ale Unii z Polski, to na jedno wychodzi: czy kot pożera mysz, czy mysz otacza się kotem, końcowy efekt jest ten sam. A ogromna większość Polaków chce, żeby Polska była w Unii, a Unia w Polsce, i uprawdopodobnione podejrzenie, że jednego w drugim może nie być z powodu PiS, głosów tej partii nie przysparza.
Wprawdzie o wniosku Ziobry zarówno premier, jak i prezes PiS, gdy ich dopytywano, zgodnie twierdzili, że prokurator generalny się z nimi konsultował, ale co mieli robić: przyznać, że się nie konsultował i że oni nie panują nad partią i rządem?