I paradoksalnie najlepiej widać to akurat teraz, gdy wreszcie zechciał ogłosić wyjście na szerokie wody – za cenę opuszczenia słupskiego ratusza. W tym, jak nieznośnie celebruje z tej okazji samego siebie, jak prowadzi niby uwodzicielską, a w rzeczy samej irytującą jak diabli gierkę w chowanego z opinią publiczną. Jak się od miesięcy kryguje, hamletyzuje i puszcza oczko, odsłaniając kolejne karty tajemnego pasjansa i czyniąc przy tym efektowne pauzy, strojąc szelmowskie miny. Przeciągnął już tę zabawę ponad wszelką miarę i – co widać już wyraźnie po reakcjach w sieci – przez wielu niedawnych zwolenników został wzięty za kolejnego politycznego ściemniacza.
Czytaj też: Brutalny język władzy
„Bądźmy poważni”
Z każdym takim numerem Biedroń coraz bardziej pospolicieje. Za wszelką cenę chce być inny, osobny, kontrastujący z tłem. I coraz mocniej się w nie wtapia. Jest jak hollywoodzki aktor, który zaczynał ambitnymi rolami w niszowych produkcjach i zbudował swoją markę na tym, że nigdy nie szedł na łatwiznę. Aż kiedyś zdarzył się pierwszy kompromis. Jedna lżejsza rólka, żeby zadrwić z własnego wizerunku. Ledwo zauważalna korekta nosa i jeszcze ociupinkę botoksu, aby uwydatnić naturalność oblicza. Niezobowiązująca ustawka z brukowcem, oczywiście z podtekstem ironicznym. A dalej samo już poszło i publiczność wkrótce zaczęła się gubić, gdzie żywa tkanka, a gdzie plastik.
Kiedyś naprawdę było widać, jak w sejmowych kuluarach cierpiał, obcując z freakami Janusza Palikota.