O tym, że w studiu TV Trwam polski minister obrony powiedział o „paradzie sodomitów”, poinformował na swych łamach nawet „New York Times”. U nas obelga wywołała jedynie chwilowe oburzenie części opinii publicznej. Po czym, przykryta wydarzeniami kolejnych dni, bezpiecznie zaległa w przepastnych internetowych repozytoriach pisowskiej mowy nienawiści. Najwyraźniej już przywykliśmy, że tak się teraz w Polsce mówi, i nie ma na to rady. Ale nie wolno się z tym godzić.
Klisze językowe tylko pozornie opisują rzeczywistość. W istocie na nią wpływają, wywołując określone skojarzenia i nadając neutralnym pojęciom silną emocjonalnie treść. Można nimi elastycznie manipulować, zacierać dotychczasowe znaczenia i sugerować nowe, porozumiewawczo mrugać okiem.
Gdy na Błaszczaka spadła krytyka, zaraz ruszyli mu z pomocą sprzymierzeni z PiS wrogowie politycznej poprawności. Dowodzili, że minister nie miał złych intencji i jedynie posłużył się biblijnym archaizmem. Choć z Biblią więcej już wspólnego miało ich faryzeuszostwo. Doskonale przecież zdawali sobie sprawę, iż „sodomita” to jedno z najbardziej obelżywych określeń na osoby homoseksualne. Sugerujące ich skrajną perwersyjność i obrzydliwość upodobań; we współczesnym języku sodomia przeważnie zresztą kojarzona jest z prawdziwym zboczeniem współżycia ze zwierzętami.
Podobną grę z opinią publiczną uprawiał przed dekadą nieco już zapomniany poseł Ligi Polskich Rodzin Wojciech Wierzejski. Wykazujący silną fiksację na punkcie mniejszości seksualnych, zwykł używać słowa „pederaści”. Krytykowany w mediach, obłudnie tłumaczył, że jest to określenie neutralne, które można znaleźć w encyklopedii. I jeśli komuś wydaje się obraźliwe, to jedynie samym „pederastom, bo im się z pedofilami kojarzy”.