Nasi lekkoatleci i działacze zapowiadali, że wybierają się do Berlina na mistrzostwa Europy po medale i przyzwoite miejsca. Słowa dotrzymali.
Podczas ostatniej takiej imprezy dwa lata temu w Amsterdamie Polska wyprzedziła resztę Europy w klasyfikacji medalowej, w której najbardziej liczą się zwycięstwa, a tych było sześć. I to był punkt odniesienia dla obecnej licznej, bo 86-osobowej, reprezentacji. Z Berlina nasza kadra znów wraca z workiem medali. To nie lada wyczyn. Ale czy to znaczy, że Polska jest znów lekkoatletyczną potęgą? Europejską – tak. Światową – nie. Przed berlińskimi zawodami Tomasz Kądziela w „Gazecie Wyborczej” przytoczył dane, które jednoznacznie świadczą o tym, że na kolejnych igrzyskach olimpijskich torba z medalami reprezentantów naszego kontynentu w lekkiej atletyce jest coraz lżejsza. Jeszcze w Sydney w 2000 r. znalazły się w niej 63 ze 141 krążków, w tym 22 z 47 złotych. W Rio w 2016 r. już tylko 38, a złotych zaledwie 12. Dzieje się tak, mimo że na stadionie w Berlinie w prawie wszystkich konkurencjach oglądamy zawodniczki i zawodników, którzy mają dalekie od Europy korzenie.
Na szczęście w co najmniej kilku konkurencjach Polacy są także faworytami mistrzostw światowych i olimpijskich. Chodzi oczywiście o rzuty i pchnięcia. Nikt by się nie zdziwił, gdyby Wojciech Nowicki i Paweł Fajdek z Tokio w 2020 r. przywieźli dwa medale w rzucie młotem. A czy byłyby wielką sensacją miejsca na podium naszych mistrzowskich kulomiotów Michała Haratyka i Konrada Bukowieckiego? Też nie, choć kandydatów do tytułu jest tu więcej. Kto wie, jak się potoczy kariera nakręconej mistrzostwem Pauliny Guby. Anita Włodarczyk – wiadomo. Mimo tegorocznego zachwiania formy, jeśli będzie zdrowie, można się spodziewać najlepszych wiadomości.