Homar miał być dla Polskiej Grupy Zbrojeniowej klejnotem w koronie zamówień zbrojeniowych. Po raz pierwszy narodowy konglomerat spółek przemysłu obronnego wystąpić miał w roli dostawcy i integratora tak dużego, technicznie skomplikowanego i kosztownego systemu uzbrojenia. W dodatku systemu o przełomowym znaczeniu dla wojska – bo rakiety o wymaganym zasięgu do 300 km (a faktycznie więcej) podniosą polskie zdolności uderzeniowe na nieznany wcześniej poziom.
Czytaj też: Polska armia bez broni. A MON się tym nie przejmuje
Koniec pewnego konceptu
PGZ miał dostarczyć cały system, w sumie 18 różnych rodzajów sprzętu i 80 urządzeń za 8–10 mld zł, jeśli MON pozostałby przy zamówieniu trzech dywizjonów, czyli 56 wyrzutni. Ale przy okazji publikacji Strategicznego Przeglądu Obronnego mówiło się o kilkukrotnym zwiększeniu zamówienia na Homary – miałoby ich być docelowo 160 wyrzutni. PGZ miała więc niemal w kieszeni gigantyczny kontrakt, dzięki któremu dołączyłaby do liczących się na świecie graczy w tym segmencie uzbrojenia.
Bo najważniejsze w Homarze były nie tyle zyski w postaci gotówki z rządowego zamówienia, ile tzw. transfer technologii. MON wymyślił, że poprzez zamówienie Homara sfinansuje pozyskanie przez PGZ zdolności do samodzielnej produkcji rakiet ziemia-ziemia. A grupa na tyle wzmocni swoje rakietowe zaplecze, by później być w stanie już samodzielnie rozwijać nowe rodzaje tej kluczowej na dzisiejszym polu walki broni. W pakiecie z technologiami, które gwarantować miał program Wisła – rakiet dla obrony powietrznej – w ciągu dekady PGZ miała przeistoczyć się w rakietową potęgę, zaopatrującą nie tylko polskie siły zbrojne.
Najważniejsza dla tych planów miała być linia montażu pocisków rakietowych zasięgu taktycznego w zakładach Mesko w Skarżysku-Kamiennej. Opisując rozmach zamiarów PGZ w grudniu ubiegłego roku, ówczesny wiceprezes firmy Maciej Lew-Mirski odwoływał się do strategii: – To nie jest zakup sprzętu z linii produkcyjnej, to jest pewien koncept państwa polskiego, które uznało, że warto inwestować we własne zdolności, wpuszczać pieniądze do polskiego obiegu, by nie wędrowały do zagranicznych producentów sprzętu, a do partnerów, którzy się z nami podzielą.
Nieco ponad pół roku po wygłoszeniu tych słów nie ma ani Lwa-Mirskiego, ani jego patrona w MON Antoniego Macierewicza, ani owego wielkiego konceptu. Homar ma być kupiony wprost od Amerykanów. To musiało PGZ zaboleć.
Czytaj też: Planujemy kupić dla armii to, co planowaliśmy w 2001 r.
Utrata zaufania do możliwości PGZ?
20 lipca Mariusz Błaszczak ogłosił decyzję zrywającą trwające od ponad trzech lat negocjacje z PGZ – i negocjacje PGZ z potencjalnymi zagranicznymi dostawcami: amerykańskim Lockheed Martinem i izraelskim IMI Systems. W uzasadnieniu MON napisało, że oczekiwania finansowe dostawców, w tym zagranicznych, przekraczały założony w resorcie budżet Homara (kwot nie podano).
W zamian resort zapowiedział natychmiastowe rozpoczęcie rozmów międzyrządowych z USA, a zapowiedź tę wykonał odwiedzający Waszyngton w minionym tygodniu wiceminister od modernizacji Sebastian Chwałek. MON chce więc kupić rozwiązanie amerykańskie (oparte o system HIMARS) wprost od rządu USA, a nie poprzez PGZ.
Zakup międzyrządowy nie wyklucza offsetu i transferu technologii – choć stosowne umowy, jak w programie Wisła, trzeba będzie podpisać bezpośrednio z firmami. PGZ straci jednak rolę integratora, głównego dostawcy i gospodarza całego przedsięwzięcia. Nie wiemy teraz, jaka będzie rola PGZ w ostatecznej umowie i nie jest wykluczone, że mimo zmiany trybu jakieś zamówienia do niej trafią, ale na pewno nie będą to wielomiliardowe kontrakty.
Gros pieniędzy „powędruje do zagranicznego producenta” – odwracając słowa Lwa-Mirskiego. Trudno o bardziej dobitny wyraz zmiany strategii, a być może utraty zaufania do możliwości PGZ w zaledwie kilka miesięcy.
Fregaty przypłyną z Australii
A Homar nie jest jedyny. Coraz więcej publicznych wypowiedzi wskazuje, że w sierpniu możemy się spodziewać potwierdzenia zakupu z Australii dwóch lub trzech (jedna na magazyn części) używanych fregat rakietowych. W minionym tygodniu zakup ten był promowany w bezprecedensowej serii wywiadów przez wiceszefa BBN Dariusza Gwizdałę, dowódcę centrum operacji morskich kontradmirała Krzysztofa Jaworskiego oraz – co zdarza się niezwykle rzadko – przez dowódcę operacyjnego rodzajów sił zbrojnych gen. broni Sławomira Wojciechowskiego.
Wszyscy wskazywali na sensowność i potrzebę natychmiastowego wzmocnienia polskiej marynarki wojennej o okręty duże, silnie uzbrojone i zdolne do wykonywania nie tylko misji przybrzeżnych, ale dłuższych i bardziej skomplikowanych w ramach NATO-wskich zespołów sił morskich. Co ciekawe, oprócz argumentów natury wojskowej, wszyscy trzej wskazywali na niezdolność polskiego przemysłu stoczniowego do budowy okrętów tej klasy – i do szybkiego zbudowania jakichkolwiek nowych okrętów bojowych w ogóle.
To kolejny cios w sny o potędze PGZ, bo przecież do niedawna karmieni byliśmy wizjami budowy w Polsce nawet tak skomplikowanych konstrukcji jak okręty podwodne. Bezkompromisowo z tą wizją rozprawił się wiceszef BBN. Dariusz Gwizdała powiedział internetowemu Portalowi Stoczniowemu: – Mówienie, że jesteśmy w stanie zbudować w Polsce okręt podwodny, jest mniej więcej tym samym, co mówienie, że możemy zbudować prom kosmiczny.
Czy sami możemy coś zbudować?
Gwizdała w zasadzie zakwestionował jakiekolwiek kompetencje stoczni: – ORP „Ślązak” budowany jest już osiemnasty rok. Uwzględniając ten przykład, musimy dojść do wniosku, że na razie w polskich stoczniach nie mamy kompetencji do budowania okrętów, których potrzebuje marynarka wojenna. W naszej ocenie okres od momentu podjęcia decyzji do zakończenia budowy i wprowadzenia nowego okrętu nawodnego do służby będzie wynosił minimum dziesięć lat. Polska marynarka wojenna nie ma dziesięciu lat.
Dlatego zdaniem Gwizdały fregaty Adelajda z Australii to rozwiązanie ratujące flotę wobec niewydolności stoczni. Podobno ten przemysłowy fragment wywiadu wiceszefa BBN nie bardzo spodobał się w MON. Ale po zmianie ministra i ułożeniu na nowo relacji ministerstwo – zwierzchnik sił zbrojnych ośrodek prezydencki dużo śmielej zabiera głos i jak się wydaje, ma też faktycznie więcej do powiedzenia.
To BBN mówił o potrzebie kupna fregat dla polskiej marynarki, podczas gdy MON w ogóle okręty nawodne marginalizowało. I to Andrzej Duda w czasie sierpniowej wizyty w Australii ma dopinać kwestię fregat, minister obrony Mariusz Błaszczak będzie co prawda mu towarzyszyć, ale z oczywistych względów nie odegra pierwszoplanowej roli.
Oddawanie stoczni do cywila
Smaczku całej sytuacji dodaje fakt, że ogłaszający radykalne tezy BBN Portal Stoczniowy tworzą ludzie związani wcześniej z PGZ, którzy do niedawna przynajmniej milcząco przyjmowali to, co o stoczniowych planach opowiadał minister Antoni Macierewicz i wyznaczeni przez niego prezesi. Pierwsze dwa i pół roku rządów PiS to przecież odzyskiwanie upadającej Stoczni Marynarki Wojennej dla PGZ (kosztem 300 mln z budżetowej kiesy), utworzenie specjalnej zbrojeniowej spółki stoczniowej i wizja budowania na niej narodowej suwerenności morskiej.
Dopiero niedawno rząd zmienił zdanie i nawet wojskowe stocznie oddać chce cywilnemu ministrowi gospodarki morskiej. A zakup Adelajd najpewniej odłoży budowę nowych okrętów w Polsce na dobrych kilka lat, choć adm. Jaworski ostrzega, że zamówień nie należy odkładać: – Jeśli chcemy mieć nowe okręty z krajowych stoczni za dziesięć lat, to stosowne decyzje muszą zostać podjęte już w najbliższym czasie.
Najbliższy czas to jednak kolejne miesiące przekształceń i niepewności w państwowym sektorze stoczniowym, który w całości ma trafić pod cywilne zarządzanie. Czy PGZ traci kolejny filar, na którym budowała plany na przyszłość?
„Misiewicze”, „aptekarze” i „akwaryści”
Stabilność PGZ wydaje się oksymoronem. Grupa kapitałowa (bo PGZ nie jest holdingiem) ma już czwarty zarząd od zmiany rządu w 2015 r. Za każdym szły głębokie zmiany kadrowe zarówno w warszawsko-radomskiej „czapie”, jak i spółkach zależnych, które de facto decydują o sukcesie lub porażce całej grupy.
Czereda „misiewiczów”, „aptekarzy” i „akwarystów” rozsiadła się w PGZ pod rządami łaskawego Macierewicza. Teraz PGZ opanowali ludzie innego rozdania, po części z sektora finansowego, dzięki wpływom samego premiera Mateusza Morawieckiego. Fachowcy od produkcji i handlu uzbrojeniem nadal są jednak w mniejszości. W dodatku opadła rozsiewana przez Macierewicza zasłona dymna opowieści o „jednym z największych koncernów zbrojeniowych” Europy i świata. Kilka raportów i audytów nie pozostawia na PGZ suchej nitki, co ciekawe, również te sporządzane na zlecenie samej PGZ i MON.
Analiza branżowej izby producentów na rzecz obronności wskazywała lawinowy wzrost kosztów i wynagrodzeń w spółce przy drastycznym spadku rentowności w latach 2014–16. Wyników za ubiegły rok oficjalnie nigdzie nie ma, mimo że jest już sierpień. Najgorzej wygląda sytuacja w największym kadrowo i kluczowym ze względu na programy Wisła i Homar zakładzie rakietowym Mesko. Tym samym, w którym Maciej Lew-Mirski widział linię produkcyjną rakiet dla Homara z PGZ.
Czy w tej sytuacji należy się dziwić, że MON ratuje swoją twarz i od PGZ ucieka? W końcu PiS jak o życie walczy o wiarygodność swoich zapewnień o wzmacnianiu bezpieczeństwa kraju w obliczu ujawnianych ostatnio informacji o złym stanie całego systemu. Homar z USA czy fregaty z Australii są namacalnymi dowodami tej walki, w której chwilowo interesy krajowego przemysłu trzeba było poświęcić.
Trzeba jednak postawić też pytanie inne: kto odpowiada za to, że mimo ogromnych państwowych środków wpompowanych w zbrojeniowego molocha ucieczka od niego jest jedyną drogą, by zachować wiarygodność?
Zbrojeniówka wcale nie „do zaorania”
Z punktu widzenia wojskowego obie decyzje MON – o zakupie Homara wprost z USA i pozyskaniu używanych fregat z Australii – są korzystne. Szansa, że uzbrojenie będzie na czas, zgodne ze specyfikacją i w ramach budżetu, jest o wiele większa. Gotowe produkty są sprawdzone bojowo i mają opracowane wszystkie procedury.
Homar „z półki” od Lockheeda poprzez FMS to temat przetestowany wcześniej choćby przez Rumunów, ich rakiety już się zresztą produkują. Jeśli Polska nie będzie zbyt wybrzydzać przy konfiguracji, umowę można zamknąć do końca roku, a za trzy lata mieć w wojsku gotowe wyrzutnie. Robili to inni – możemy zrobić i my.
Podobnie jest z okrętami, które mają podlegać tzw. gorącemu przekazaniu. Jak to opisywał adm. Jaworski, gdy dojdzie do umowy, australijskie załogi zejdą, a polskie wejdą i przejmą okręty. Kwestia ich wyposażenia w nowy zapas uzbrojenia to jednak osobna umowa z USA i zapewne jej przyspieszenie i korzystny dla Polski kształt będzie tematem rozmów na najwyższym szczeblu w czasie wrześniowej wizyty prezydenta Dudy u Donalda Trumpa. Czy w składzie delegacji do Australii i USA znajdzie się miejsce dla przedstawicieli PGZ? Mimo ciosów, jakie spadły ostatnio na grupę, powinno.
Bo polska zbrojeniówka tylko na pozór jest „cała do zaorania”. Nie tylko z powodów politycznych i socjalnych kraj nie może sobie pozwolić na zamknięcie zakładów i wywieszenie białej flagi, nawet jeśli kolejne lata rzekomej konsolidacji PGZ nie przyniosły zakładanych skutków, a reformy okazują się trudniejsze niż przypuszczano. Własny potencjał zbrojeniowy to nie kwestia ambicji prezesów i ministrów, to kwestia suwerenności.
Zwłaszcza dla kraju położonego tak jak Polska, będącego frontowym krajem NATO, o mimo wszystko dużym potencjale militarnym i z perspektywą jego umocnienia dzięki decyzjom sojuszników i własnym. Utrzymanie silnego przemysłu zbrojeniowego nie powinno być w ogóle rozpatrywane w kategorii pytań, a po prostu realizowane jako strategiczna polityka państwa. To, że PGZ jako całość jest obecnie w stanie bliskim zapaści, nie oznacza, że jest skazana na śmierć.
Plan ratunkowy musi jednak polegać nie tylko na kolejnej kroplówce państwowych funduszy. Na bazie najlepiej funkcjonujących zakładów można i trzeba stworzyć grupy przemysłowe. Być może obniżyć ambicje do tych technologii, które mamy najlepiej opanowane i nie porywać się na budowę w Polsce wszystkiego. Recepty są od dawna omawiane na różnych forach eksperckich, wystarczy do nich sięgnąć, przejrzeć, wybrać i wdrożyć.
Niestety, najbliższe dwa lata to festiwal wyborczy, w czasie którego podejmowanie strategicznych planów będzie nader trudne. Spodziewajmy się raczej wydzierania kolejnych dziesiątek milionów na zamówienia wspierane przez lokalnych działaczy partii rządzącej, co im pomoże w kampanii, ale nie zmieni sytuacji ogólnej. Już docierają sygnały o politycznych naciskach na przebieg drobnych z pozoru zamówień, w których produkty firm PGZ mają wygrać, „bo są nasze”.