Już na początku stołecznych uroczystości szef Urzędu ds. Kombatantów i Osób Represjonowanych Jan Józef Kasprzyk, chyląc czoła przed powstańcami, uznał za stosowne podziękować także „dowódcom powstania warszawskiego, o których często się zapomina”. A wdzięczność wyraził im już za to, że podjęli decyzję o wybuchu powstania. Równocześnie skrytykował tych historyków i publicystów, którzy mają wątpliwości co do sensu zrywu.
Potem w podobnym duchu – i lansując jedynie słuszną linię – wypowiadał się wicemarszałek Sejmu Ryszard Terlecki („powstanie nie było aktem rozpaczy. Było czytelnym sygnałem, że niepodległa Polska żyje”). Andrzej Duda z kolei, przemawiając na Woli, oddał wprawdzie hołd nie tylko walczącym z bronią w ręku, lecz i pomordowanym cywilom, lecz nie uznał za stosowne zapytać o rachunek kosztów. Śladu dyskusji nad zasadnością rozpoczęcia walk w okupowanej stolicy nie sposób znaleźć także w popularnych okolicznościowych publikacjach Instytutu Pamięci Narodowej.
Powstanie jako zbrodnia
Tym samym oficjalne obchody rocznicy powstania warszawskiego sprowadzono w tym roku do absolutnej już propagandy, kreującej pożądaną widać w ramach tzw. polityki historycznej wersję Sierpnia ’44. Nie dość, że zakłamuje to przeszłość i wybija niebezpieczne tony na bębenku narodowej dumy, to jeszcze nakręca bezrefleksyjne podejście do rodzimych dziejów. A przecież nad celowością powstania dyskutowano, nim jeszcze ono wybuchło. I robili to ludzie, których nie sposób podejrzewać o brak patriotyzmu.
Pomysł zrywu kwestionowali np. przywódcy emigracji – Naczelny Wódz gen. Kazimierz Sosnkowski („Wszelka myśl o powstaniu zbrojnym jest nieuzasadnionym odruchem – pozbawionym sensu politycznego, mogącym spowodować tragiczne, niepotrzebne ofiary”) i gen. Władysław Anders („Wywołanie powstania uważamy za ciężką zbrodnię i pytamy się, kto ponosi za to odpowiedzialność”).
A już po wojnie wielką i burzliwą debatę na temat sensowności powstania wszczęli w „Tygodniku Powszechnym” – piśmie legalnym, ale od sprawujących władzę komunistów niezależnym – Hanna Malewska i Stefan Kisielewski, skądinąd oboje będący żołnierzami zrywu. Malewska uważała powstanie za „tak po polsku straceńcze”. I choć zrywu nie przestała nazywać bohaterstwem, to podkreślała, że patriotyzm nie może się wyrażać tak straszną ofiarą. Kisiel rozpatrywał problem także w kategoriach czysto politycznych. Już wiosną 1945 r. pisał bez skrupułów: „Dla narodów rozporządzających prawdziwym realizmem i prawdziwym instynktem racji stanu ważniejszą rzeczą jest istnieć jako naród, niż walczyć o jednostkowy »honor«. Polska zawsze jest żebrakiem i płaczką Europy”.
Niech liczą nasze trupy
Potem swoje argumenty dopisali inni. Choćby artyści. Anna Świrszczyńska, wielka poetka i sanitariuszka z sierpnia 1944, ogłosiła po latach wstrząsający poemat „Budowałam barykadę”. I wiersz „Niech liczą trupy z frazą”: „Ci co wydali pierwszy rozkaz do walki/ niech policzą teraz nasze trupy/ niech pójdą przez ulice/ których nie ma/ Przez miasto/ którego nie ma/ Niech liczą przez tygodnie przez miesiące/ Niech liczą je do śmierci/ nasze trupy/”. By nie wspominać już o będącym (jak długo jeszcze?) w zestawie lektur szkolnych „Pamiętniku z powstania warszawskiego” Mirona Białoszewskiego, też świadka – cóż z tego, że cywilnego – tych wydarzeń.
Znamienne, że podczas tegorocznych oficjalnych obchodów powstania o problemie jego sensowności wspomnieli bodaj tylko właśnie zaproszeni na nie uczestnicy zrywu i jego świadkowie. Niektórzy z nich od dawna sugerują, że czcić powinno się raczej bohaterstwo powstańców i cierpienia, śmierć cywilów niż sam jego wybuch.
Czytaj także: Decyzja o wybuchu powstania warszawskiego – dlaczego podjęta w lipcu?