Jedno trzeba Prawu i Sprawiedliwości przyznać: jest pracowite, zaangażowane, niezmordowane, przebiegłe i pełne inwencji, jeśli chodzi o wypieranie innych z życia publicznego i wciskanie swoich w każdą szczelinę. Im nie jest wszystko jedno. Małgorzata Wassermann z dumą powiedziała, że po to poszła do polityki, „żebyście z niej na zawsze odeszli”. Przynajmniej nie udawała, że ma bardziej wzniosłe cele (nie mówiąc o manierach).
Nie mogłem więc się doczekać, kiedy wreszcie dobiorą się do wyższych uczelni, a konkretnie do czerwonej profesury, która uwiła sobie gniazdka na uniwersytetach. No, i wreszcie się doczekałem. Senat wymyślił dożywotnią pracę na uczelniach dla elity sędziowskiej, dla członków Trybunału Konstytucyjnego, Sądu Najwyższego i Naczelnego Sądu Administracyjnego. Sędziowie 65+ zamienią togi na gronostaje. Chodzi o to, żeby znaleźć więcej kandydatów do SN, bo chętnych brakuje (trudno się dziwić), ściągnąć naukowców do najwyższych trybunałów, żeby się zaroiły od profesorów, a w zamian nagrodzić swoich sędziów dożywotnią synekurą. W miejsce czerwonej profesury i merytokracji wprowadzi się sędziów w czarnych togach. Być może doczekamy dnia, kiedy mgr Przyłębska zostanie dożywotnią wykładowczynią uniwersytecką z widokiem na katedrę.
Tu dygresja: Instytut Czerwonej Profesury został utworzony w Rosji już w 1921 r., a więc wkrótce po rewolucji, żeby wzmocnić wpływy komunistyczne w reakcyjnym środowisku akademickim. W pierwszej fazie instytut kształcił specjalistów na kierunkach wrażliwych, takich jak marksizm-leninizm, historia, ekonomia. Z czasem potrzebna była transfuzja czerwonych ciałek nawet na wydziały przyrodnicze i rolnictwo. Tacy uczeni jak Olga Lepieszyńska, która potrafiła ukręcić białko w moździerzu, oraz Iwan Miczurin, genetyk, twórca licznych odmian rumianych jabłuszek, spisali się na medal Lenina.