Artykuł w wersji audio
Wymieniając Beatę Szydło na Mateusza Morawieckiego, prezes Kaczyński dokonał jednej z najdziwniejszych operacji politycznych w dziejach III RP. Nie uzasadniały jej żadne racjonalne przesłanki; nie poprzedzał kryzys wewnętrzny w obozie władzy ani spadki sondażowe. Odchodząca premier do końca była zresztą ulubienicą wyborców partii rządzącej. Za to następcę witano z ostentacyjnym chłodem, jako podejrzanego przedstawiciela finansowych elit i obce ciało w PiS. Ostatecznie z wielkim trudem udało się opanować chaos we własnych szeregach dyscyplinującym apelem: „zaufajmy prezesowi”.
Pierwsze półrocze rządów Morawieckiego niewiele wszakże wyjaśniło. Co prawda po kiepskim początku premier z czasem nabrał względnej biegłości w sprawowaniu urzędu i – jak się zdaje – dziś pewnie utrzymuje się w siodle. Z rządzeniem bywa gorzej. Przede wszystkim gasi pożary i snuje wielkie plany. O ich realizacji wiadomo jednak niewiele. Z pisowskiego rękawa nie wypadły więc żadne asy uzasadniające personalny gambit Kaczyńskiego. Wielkim asem na razie nie okazał się również sam premier, choć często bywa tak kreowany.
Odwracanie kota ogonem
W PRL popularna była szydercza formułka o socjalizmie, który najlepiej sobie radzi z rozwiązywaniem problemów, które sam spowodował. Podobnie jest z Morawieckim. Jeśli już daje dowody sprawności, to przeważnie tam, gdzie obozowi rządzącemu z własnej winy rozlało się mleko i trzeba posprzątać. Po każdej takiej akcji propaganda stawia premierowi okazałe pomniki. Słyszymy wtedy, że wreszcie dorósł do roli męża stanu. Choć wyborcy raczej nie mają takiego wrażenia. Poparcie dla rządu jeszcze od czasów Beaty Szydło (według CBOS) niezmiennie oscyluje wokół granicy 40 proc. W porównaniu z poprzedniczką Morawiecki zyskuje tylko tym, że być może część do tej pory niechętnych rządowi przeszła do grona obojętnych.
Mimo to propagandowe salwy ku czci premiera stają się coraz donośniejsze. Ostatnio ogłoszono, że Morawiecki ostatecznie już dowiódł swej wielkości, być może nawet zasłużył na sugerowaną od dawna sukcesję po Kaczyńskim. Tomasz Sakiewicz zaproponował wręcz zgłoszenie kandydatury premiera do Pokojowej Nagrody Nobla. Za to, że wynegocjował z izraelskim rządem umowę pozwalającą Polsce bez nadmiernego upokorzenia wycofać się z absurdalnej ustawy o IPN. Doszło więc do klasycznego odwrócenia kota ogonem, kapitulację sprzedano jako triumf. Choć raptem dwa tygodnie przed ogłoszeniem umowy polski premier zarzekał się na łamach „Gazety Polskiej”, że „nie zamierzamy wycofać się z obrony dobrego imienia Polski”.
A gdy już się wycofał, zdobył się na chwilę szczerości w rozmowie z „Sieciami”: „Powiedzmy sobie jasno, skuteczność zapisów o ściganiu i zamykaniu w więzieniach autorów nieprawdziwych słów o Polsce wypowiedzianych gdzieś w mediach na innych kontynentach była raczej niewielka”. Czyżby więc do tej pory premier ściemniał, głosząc przeciwny pogląd i tumaniąc obywateli? Trudno oczywiście robić szefowi rządu wyrzuty, że w dobrej sprawie przejrzał na oczy. Ale do politycznej wielkości sporo tu jeszcze brakuje.
Nieco wcześniej równie gromko chwalono Morawieckiego za sejmowe wystąpienie, w którym przedstawił socjalne credo rządu PiS i przejechał się po „turboliberalnej” opozycji. Oracja istotnie była sugestywna, lecz nade wszystko hucpiarska. Bo szef rządu został wówczas zobowiązany przez Sejm nie do atakowania opozycji, lecz do złożenia wyjaśnień w sprawie dopiero co zakończonego protestu niepełnosprawnych. Kiedy to okazało się, że społeczne serce rządu bije nader nierówno i samozwańczy prymusi społecznej wrażliwości potrafią zaskoczyć niewrażliwością graniczącą momentami z okrucieństwem, Morawiecki odpowiedział jednak typowo po pisowsku, bez pardonu atakując opozycję. Także i tym razem kot modelowo został więc odwrócony ogonem.
W sprawie pisowskiej „reformy” sądów długo udawał Greka i głosił pogląd, że sprawa w ogóle nie jest kontrowersyjna. Powołując się na swoje rozmowy z „przedstawicielami świata zachodniego”, twierdził, że cała Europa wręcz oczekuje od Polski, aby „zwiększyła efektywność kosztową i procesową” w sądownictwie.
Z czasem już się jednak nie dało nadal odgrywać zdziwionego, zwłaszcza po niedawnym gradobiciu, jakie premierowi zafundował Parlament Europejski. Teraz konsekwentnie lansuje więc obraz Sądu Najwyższego jako siedliska dawnych komunistycznych cyngli, masowo skazujących bohaterów Solidarności (w tym jego towarzyszy z Solidarności Walczącej). Podając liczbę wszystkich ofiar stanu wojennego, dodał do niej jedno zero i wyszło mu, że krwawa junta wymordowała po 1981 r. tysiąc Polaków. Co ciekawe, zaraz po debacie w PE twierdził, że to Europa nie wie, czym był komunizm, toteż nie jest w stanie zrozumieć polskiej wrażliwości – i stąd czepianie się PiS za czystkę w sądownictwie. Zupełnie nieuprawnione, skoro – jak oświadczył Morawiecki „Sieciom” – „dziś jesteśmy jednym z najbardziej praworządnych państw w Europie”.
Ogólnie rzecz biorąc, premier woli jednak mówić o miłych rzeczach. Najbardziej sobie ceni wielkie wizje. Niezbyt może realistyczne, za to spektakularne i działające na wyobraźnię. Należy bowiem nieustannie rozbudzać dumę narodową i wydobyć Polaków z kompleksu niższości. Osławiony „milion samochodów elektrycznych” sprawi więc, że już wkrótce „będziemy eksportować więcej aut do Niemiec niż Niemcy do nas”. W jaki sposób kraj niedysponujący choćby jedną powszechnie znaną motoryzacyjną marką miałby wyprzedzić głównego światowego eksportera aut? Musi nam wystarczyć nadzieja, iż „kosmiczny plan i marzenie raz na sto lat może się zmaterializować”.
Z kolei już po klęsce piłkarzy na rosyjskim mundialu niewzruszony premier zupełnie serio stwierdził, że w ciągu 20 lat nasi będą mistrzami świata. Polska piłka tkwi bowiem w enigmatycznym splocie z „polską myślą państwową”, która za rządów PiS przeżywa swoje odrodzenie. Nasza mocarstwowość objawi się zatem również na boisku.
Chce dobrze, robi niewiele
Chwaląc się i atakując opozycję, podąża więc Morawiecki ścieżką przetartą przez Szydło. Różnice może i widać w stylu bądź ogładzie. To wystarczyło, aby bardziej umiarkowana część PiS wciągnęła premiera na sztandary. Uznaje więc za sukces Morawieckiego, że pozbył się z rządu jawnych szkodników: Macierewicza, Szyszki i teraz Jurgiela. Przypisuje mu udział w wygaszeniu niektórych toksycznych narracji (np. o niemieckich reparacjach wojennych). Kolportowane są zakulisowe plotki, że Morawiecki uwrażliwiony jest na propagandowe prymitywizmy TVP i nawet – na razie bezskutecznie – interweniuje u Kaczyńskiego, aby wpłynął na Jacka Kurskiego (Morawiecki ani jednym słowem nie potwierdził swojego zniesmaczenia publiczną telewizją).
Uparcie zresztą powracają sugestie, że w gruncie rzeczy Morawiecki ulepiony jest z nieco innej gliny niż prezes. Że nie jest aż tak radykalny, coraz lepiej mu zresztą ponoć idzie hamowanie krwawych instynktów partyjnego szefa. Choć nie ma na ten mniejszy radykalizm premiera żadnych namacalnych dowodów – Morawiecki wyraźnie przecież porusza się po terenie oznaczonym przez Kaczyńskiego – i niewiele wskazuje, aby prezes widział w szefie rządu kogoś więcej niż kolejnego premiera-zderzaka. Nawet jeśli dziś nie widać dla niego sensownej alternatywy.
Zbiera wreszcie Morawiecki pochwały za to, że rząd stał się sterowniejszy, konflikty między ministrami mniej wybuchowe, sprawniej zapadają decyzje. Na razie niewiele z tego wynika, jako że faktyczny dorobek rządu z minionych sześciu miesięcy jest raczej skromny. Zapowiadana przy okazji nominacji poprawa wizerunku Polski, a może i kompromis z Komisją Europejską spełzły na niczym. Mówiący obcymi językami i dobrze wykształcony premier nie wskórał więcej niż Beata Szydło. Zresztą broniąc ostatnio w Parlamencie Europejskim skoku PiS na Sąd Najwyższy, i to z użyciem bałamutnych argumentów zaczerpniętych wprost z krajowych propagandowych narracji, sam wtopił się w pisowskie tło.
W gospodarce szef rządu głównie dopinał własne inicjatywy legislacyjne, które przygotował jeszcze jako wicepremier. Została więc uchwalona Konstytucja dla Biznesu oraz ujrzał światło dzienne projekt ustawy o pracowniczych planach kapitałowych (właśnie zakończyły się konsultacje społeczne). Pilotowanej przez Gowina i popieranej przez premiera Konstytucji dla Nauki już nie udało się ocalić w autorskim kształcie.
Jeśli chodzi o nowe inicjatywy, to poza propagandową rozdętą „piątką Morawieckiego” trudno cokolwiek istotnego wskazać. Premier zdecydowanie woli roztaczać wielkie wizje na wiele kadencji naprzód, z reguły podparte historycznymi analogiami. Teraz odgrywa tę rolę Centralny Port Lotniczy, używany najczęściej do zawstydzania sceptycznej opozycji jej brakiem ambicji oraz rozbudzania patriotycznej dumy, że Polak też może. I ma tę zaletę, że w najbliższych wyborach będzie za wcześnie na weryfikację obietnicy.
Tymczasem w gospodarce realnej już nie jest tak różowo jak do tej pory. Choć wzrost gospodarczy wciąż się utrzymuje, symptomy nadchodzącego spowolnienia stają się coraz wyraźniejsze. I wobec nadal niskiego poziomu inwestycji odporność naszej gospodarki na zmianę cyklu koniunkturalnego (o wielkim załamaniu nawet nie wspominając) wydaje się problematyczna. Od premiera należałoby więc oczekiwać nie kolejnych wizji, lecz wreszcie konkretów. Tylko że musiałby się wtedy bardziej odsłonić.
W co gra premier?
Bo jeśli przyjrzymy się całej drodze Morawieckiego – od błyskotliwej kariery bankowca po równie błyskotliwą karierę polityczną – zobaczymy, że wszystkie sukcesy osiągał, stosując głęboki kamuflaż. Niczym bohaterowie „Zniewolonego umysłu” Miłosza obecny premier na każdym etapie praktykował Ketman. Tak niegdyś ponoć określano w restrykcyjnych społecznościach muzułmańskich „grę uprawianą w obronie własnych myśli i uczuć”, polegającą na ich ukrywaniu, zacieraniu prawdziwej tożsamości, kluczeniu.
Nie chodzi wszakże o oportunizm. Ketman dla praktykującego stanowił powód do dumy. To chytre przyczajenie się, wejście w nie swoją rolę celem osłabienia czujności hegemona i wykorzystania jego nieuwagi. Aby ostatecznie postawić na swoim.
Mając więc przed oczami obecnego Morawieckiego – piewcę modelu rozwojowego opartego na narodowych zasobach, wroga obcego kapitału i pogromcę neoliberalnych dogmatów – można przypuszczać, iż dawny Morawiecki, bankowiec i doradca Tuska, prowadził własną grę wychodzącą poza adaptacyjny oportunizm. Był niby typowym przedstawicielem finansowych elit. W apogeum globalnego kryzysu finansowego straszył nadciągającym do Polski „tsunami”, domagając się od rządu PO pełnych gwarancji dla depozytów zgromadzonych w prywatnych bankach (standardowo są one limitowane). Publicznie chwalił irlandzki model duszenia recesji polegający na cięciu płac i emerytur. „Dlatego irlandzkie obligacje rozchodzą się jak ciepłe bułeczki” – entuzjazmował się (tak się składało, że większość akcji WBK należało do ratowanego za pieniądze irlandzkiego podatnika Allied Irish Bank).
Popierał też Morawiecki unijną (głównie niemiecką) presję na Grecję i zachęcał Ateny do „reform strukturalnych”, nawet jeśli – jak sam przyznawał – ich bezpośrednim efektem będzie radykalny wzrost bezrobocia. Z kolei w nagranych rozmowach w restauracji Sowa i Przyjaciele w rozmowie z platformerskimi dygnitarzami chwalił politykę rządu Tuska i grubym słowem traktował roszczeniowe postawy młodego pokolenia. Jak więc pogodzić jego ówczesne poglądy z obecnymi tyradami, że „nie słuchamy mrzonek neoliberałów, różnych Balcerowiczów mówiących, że sprawy społeczne to koszt, że pracownik najlepiej, żeby nie miał podwyżek, bo to odciąga inwestorów”?
Marzenia o wielkiej Polsce
Porzekadło o zbieżności punktów widzenia i siedzenia raczej nie wyjaśnia wszystkiego, gdyż już w tamtych czasach mimo wszystko otaczała Morawieckiego aura bankowca nietypowego. Chowającego, jak czasem żartowano, „czarne podniebienie”. Nieodrodnego syna Kornela z Solidarności Walczącej, po godzinach prawicowego radykała, może nawet nacjonalisty. Podobno bank finansował druk patriotycznych broszur, które zawsze stały pod ręką w prezesowskim gabinecie, służąc jako prezent dla wyjątkowych gości.
Jego przejście do obozu PiS po wyborach 2015 r. nikogo zresztą specjalnie nie dziwiło. Akces do prawicy wyglądał na logiczne następstwo drogi życiowej Morawieckiego, potwierdzenie wyniesionych z domu wartości.
Ale czy możemy mieć pewność, że dziś Morawiecki wreszcie jest sobą? Może nadal stosuje Ketman, tyle że inaczej ukierunkowany? Widać przecież wyraźnie, z jaką ostrożnością odwiedza kolejne wyspy pisowskiego świata, rozpoznaje panujące w nich obyczaje, próbuje się dopasować. Bywa w tym niezręczny, czasem przeraźliwie sztuczny, brakuje mu autentyczności. Mimo wszystko z powodzeniem i konsekwentnie legalizuje się w tym środowisku.
Mistyfikuje własny życiorys. Zrzuca z siebie piętno bankstera, wspominając w wywiadach dzieciństwo w mieszkaniu bez ciepłej wody, ze wspólną toaletą. Choć trudno dociec, ile w tym prawdy, skoro w innej wypowiedzi opowiada o podwórkowych meczach rozgrywanych piłką „szmacianką” (bo – jak mówił – „skórzankę mieli tylko nieliczni szczęśliwcy”). Nie wiadomo tylko, czyje wspomnienia przywoływał. Bo raczej nie własne – pod koniec lat 70. (kiedy premier kończył pierwszą dekadę życia) piłka pozszywana ze szmat od dawna już była rekwizytem w zbiorowej pamięci poprzedniego pokolenia.
Ci, którzy Morawieckiego znają osobiście, nieco zdziwili się jego ostatnim jasnogórskim występem podczas pielgrzymki Rodziny Radia Maryja. Osobiście ponoć odległy od integrystycznego katolicyzmu ojca Rydzyka, kadził mu za stworzenie „fundamentu, na którym budujemy Polskę”. W przemówieniu sprawnie imitował poetykę toruńskiej rozgłośni, opowiadając o odwiecznych wrogach „próbujących podkopać się podstępem”. I dalej: „Tak samo już w czasach wolnej Polski różni nasi przeciwnicy ideowi próbują zrobić podkop pod Polskę, pod polskość, pod nasze tradycyjne wartości rodziny, patriotyzmu, marzenia o wielkiej i wspaniałej Polsce”.
Gdy jeszcze był wicepremierem od gospodarki, przeważnie stronił od politycznych komentarzy. Na początku urzędowania palnął zresztą gafę, stwierdzając, iż program 500 plus „w dłuższej perspektywie nie zbuduje nam PKB”. Krzywił się również, że to program na „kredyt”. Teraz już twierdzi, że gdyby państwo zaczęło rozdawać pieniądze 20 lat wcześniej, bylibyśmy teraz gospodarczą potęgą. Choć mimo wszystko trudno mu ukryć, że nie ma wielkiego serca do programu kojarzonego z Beatą Szydło i Elżbietą Rafalską.
Jego konikiem stało się za to uszczelnienie podatku VAT. W wypowiedziach Morawieckiego urastające do rangi uniwersalnego remedium na wszystkie problemy. Dzięki wysokiej ściągalności VAT nasza gospodarka ma awansować na światowy poziom, zapewnić finansowanie hojnej polityki społecznej i uniezależnić Polskę od obcego kapitału. Premier traktuje bowiem zaciągnięty za granicą dług Polski jako plagę tej samej rangi, co dawniej zabory, wojna i komunizm. Egzekwowany VAT – jak zapewnia – przy okazji da nam więc geopolityczne bezpieczeństwo. A także uratuje przed rozpadem Unię Europejską, jeśli inne kraje podążą polskim śladem.
W tej przesadnej, czasami napuszonej narracji, powtarzanej do znudzenia przy każdej okazji, mieszczą się główne pisowskie wątki. Bez trudu można ją zresztą streścić za pomocą pisowskich sloganów. Lecz i jest w niej coś osobliwego, niespotykanego dotąd w głównym nurcie polskiej prawicy. Otóż premier konsekwentnie odwraca hierarchię wartości. Inaczej wskazuje kolejność tego, co fundamentalne, a co jedynie pełni funkcje wspomagające. Bez reszty ekonomizując wizję świata, nawiązuje wręcz do marksizmu. U Morawieckiego tak samo bazę stanowią stosunki społeczno-gospodarcze oraz struktura własności, za to wielkie kwestie tożsamościowe, nawet jeśli nachalnie przywoływane, są tu jedynie elementem nadbudowy. Istotnym, lecz mimo wszystko uzupełniającym. Patriotyzm i tradycyjne wartości nie są tu przeciwstawione bogaceniu się, przeciwnie – bez wspólnotowej organizacji społeczeństwa nie ma mowy o trwałym rozwoju.
Premier puszcza oko
Do tej pory takie hierarchizowanie obce było polskiej prawicy. Główny prawicowy nurt zdominowany był przez tematy tożsamościowe, do kwestii ekonomicznych podchodził zaś po macoszemu. Morawiecki jest pierwszym politykiem tego obozu, który próbuje sformułować doktrynę antyliberalnej narodowej technokracji. Mimo jaskrawych nieraz uproszczeń w jakiś sposób sugestywną, przyjmowaną z aprobatą już nie tylko w samym PiS, ale i w niektórych rewirach lewicowych.
Zresztą Morawiecki świadomie puszcza oko w lewą stronę. A to zacytuje modnego Piketty’ego, a to wygłosi tyradę przeciwko wielkim korporacjom. Staje się więc dla części lewicy istotnym i intrygującym punktem odniesienia. I choć perspektywa antyliberalnego sojuszu lewicy z prawicą nie wydaje się dziś wielce prawdopodobna, z drugiej strony nie jest tak egzotyczna, jak jeszcze pół roku temu. Bo niszczenie przez PiS ładu liberalnej demokracji nie wydaje się dla części lewicy przeszkodą w takim ewentualnym sojuszu.
Jako szef rządu na razie Morawiecki jest mocno przeszacowany. Lecz niewykluczone, że testowanie jego samodzielności nie jest najlepszym sposobem oceny skuteczności tego polityka. Bo gra o władzę, którą podjął, ów stosowany przez niego Ketman, równie dobrze może wymykać się stereotypowym szablonom. Lecz nawet gdyby miało się okazać, że pod powłoką nieco ciamajdowatego i schematycznie reagującego polityka nie ukrywa się szczególny talent, samej doktryny Morawieckiego mimo wszystko nie należy bagatelizować. Może napsuć obrońcom liberalnego ładu jeszcze wiele krwi.