Nie ma sejmowej procedury, której by nie podeptał. Ani sposobu dręczenia i karania, którego by nie użył wobec opozycji. Więc dlaczego sam marszałek Marek Kuchciński sprawia wrażenie tak udręczonego?
Na oko – normalny facet. Tyle że straszny nudziarz, nie daj Boże usiąść obok takiego na rodzinnej imprezie. Niemniej bywa w twarzy Kuchcińskiego coś sympatycznego. Powiedział kiedyś: „W młodości najlepiej umiałem się uśmiechać”. I to mu zostało, na większości zdjęć błąka mu się po twarzy nieśmiały uśmiech.
Chyba że zasiądzie w marszałkowskim fotelu. Wtedy kończą się żarty. Oblicze Kuchcińskiego staje się marsowe, ton oschły. Strach się bać, choć tak naprawdę nikt się przecież nie boi. Raczej dziwi, że ktoś taki został drugą osobą w państwie. Tak przynajmniej wynikałoby z konstytucyjnej hierarchii, która – jak powszechnie wiadomo – od dawna jest w Polsce fikcją. Marek Kuchciński jest więc żywym dowodem na ową fikcyjność ustrojowych reguł, nieistotność naszego parlamentaryzmu, pozorność trójpodziału władz.
1.
Marszałek właśnie wyśrubował nowy rekord. W ostatni czwartek Sejm uporał się z nowelizacją ustawy o IPN w nieco ponad dwie godziny. Tyle czasu zajęło wprowadzenie projektu do porządku obrad, trzy czytania, przeprowadzenie debaty, upominanie niby to kontestującego zmiany posła Roberta Winnickiego (tak się złożyło, że prawdziwa opozycja nie mogła już zadać własnych pytań), wreszcie głosowanie.
A potem równie ekspresowa refleksja w izbie wyższej, na koniec dnia podpis prezydenta i tak oto PiS jednym haustem wychyliło piwo, które kilka miesięcy wcześniej samo sobie uwarzyło. Przy okazji jak zwykle złamano wszystkie możliwe procedury.
Czemu się nikt nawet specjalnie nie dziwił. Opinii publicznej już od dawna nie ekscytuje sam fakt deptania procedur, lecz towarzyszący tej czynności poziom brutalności (czytaj: tzw. sprawności) władzy. Obrona procedur jest w oczach zwolenników PiS objawem mazgajstwa. A druga strona stopniowo do tego przywyka. Dawno minęły czasy, gdy przestrzeganie reguł uznawano za fundament parlamentaryzmu.
A to właśnie procedurom poświęcił przed laty kluczowe akapity swego inauguracyjnego wystąpienia marszałek pierwszego demokratycznie wybranego Sejmu III RP Wiesław Chrzanowski: „Ich główną zaletą jest tworzenie bariery między silnymi i słabymi, między rządzącymi i rządzonymi. Konstytucjonalizm to właśnie system form, które określają sposób działania, wzajemne stosunki pomiędzy władzami i stosunek władzy do obywateli. Za swą główną powinność na tym stanowisku uważam dbałość o to, by te procedury były przestrzegane (…)”.
Marszałek Chrzanowski wypełnił zobowiązanie. Do tego stopnia, że na koniec tamtej kadencji (1991–93) udali się do niego z podziękowaniami liderzy izolowanego wtedy SLD. Za to, że on – lider formacji narodowo-katolickiej, niegdyś ofiara okrutnego stalinowskiego śledztwa – potrafił zachować absolutną bezstronność. Nie mógł wtedy przypuszczać, że w przyszłości któryś z jego następców wejdzie w rolę sejmowego ekonoma, prowadzącego ustawiczną wojnę z opozycją, kneblującego ją na każdym kroku, łamiącego wszelkie możliwe reguły.
2.
Oczywiście Kuchciński nie jest pierwszym destruktorem parlamentarnych standardów. One korodowały przez lata, wraz z zaostrzaniem się konfliktu politycznego. Choć jeszcze bezpośredni następcy Chrzanowskiego – Józef Oleksy, Józef Zych, Maciej Płażyński, Marek Borowski – przeważnie potrafili stawać ponad podziałami i zajmowali pozycję bezstronnych arbitrów. Nawet jeśli nie ułatwiała im zadania konstytucja z 1997 r., w której autonomia władzy ustawodawczej względem wykonawczej została zarysowana zbyt pobieżnie (skupiano się wtedy na relacjach poszczególnych ośrodków władzy wykonawczej). Pokusa zwasalizowania parlamentu przez rządzącą większość była więc zapisana w naszym ustrojowym genotypie.
Po raz pierwszy uległo jej obejmujące władzę w 2005 r. PiS. Marszałkujący z ramienia tej partii Marek Jurek bez żenady manipulował terminami uchwalenia budżetu, aby umożliwić prezydentowi Lechowi Kaczyńskiemu rozwiązanie parlamentu (ostatecznie tego scenariusza nie zrealizowano). Był pierwszym marszałkiem, który tak otwarcie porzucił pozory neutralności.
Za czasów PO unikano podobnej ostentacji, choć Bronisław Komorowski i Radosław Sikorski – zwłaszcza poza salą sejmową – byli już zaangażowanymi stronnikami konfliktu politycznego. Z platformerskich marszałków najbliższy starym wzorcom był Grzegorz Schetyna. Tyle że w tej epoce zdyscyplinowane reprezentacje parlamentarne stawały już na rozkaz swych liderów, debata zamierała, Sejm stopniowo tracił swój konsensualny charakter. Stając się bezdusznym narzędziem legalizowania woli większości. Niemniej ówczesnej pisowskiej mniejszości nie odmawiano prawa do debaty i krytyki.
Aż nadeszła „dobra zmiana”, która swoim zwyczajem dokonała w tej kwestii zmiany tak dużej, że aż jakościowej. Proces marginalizacji parlamentu doprowadziła do logicznego końca i ostatecznie obróciła władzę uchwałodawczą w fikcję. Skład Sejmu teoretycznie odzwierciedla preferencje wyborców (tym na razie różni się od skrajnej peerelowskiej fasady), praktycznie nie wypełnia już swojej kluczowej funkcji, czyli nie gwarantuje ochrony różnorodności.
Współczesne demokracje parlamentarne oczywiście nie są jednorodne. Jedne opierają się na kooperacji rządzących z opozycją. Mniejszość zostaje wtedy dopuszczona do procesu legislacyjnego, jej propozycje są brane pod uwagę przez rządzących i stają się przedmiotem poważnej debaty. Zwłaszcza w komisjach sejmowych, które są naturalnym miejscem ucierania poglądów. Podziały polityczne tracą jednak na wyrazistości, co może osłabiać więź wyborców – zwłaszcza tych o sprecyzowanym światopoglądzie – z ich przedstawicielami.
Alternatywą jest więc model antagonistyczny, służący podkreśleniu natury podziału. Większość twardo forsuje wtedy swoją wolę, pozostawiając wszakże mniejszości jak najszersze pole do wygadania się i zamanifestowania swojego sprzeciwu. Niezbędna jest więc instytucjonalizacja konfliktu, gwarantująca opozycji możliwość kontestowania. Temu właśnie miał służyć forsowany przez PiS w poprzedniej kadencji „pakiet demokratyczny”. Niestety zarzucony po zdobyciu władzy przez tę partię.
PiS nie przyznaje bowiem obecnej opozycji żadnych praw. Czuwającego nad pacyfikacją mniejszości marszałka Kuchcińskiego stawia to w roli żandarma. Co rusz nagina więc procedury legislacyjne, m.in. forsując obłędne tempo przyjmowania kluczowych ustaw, stosując regulaminowe sztuczki uniemożliwiające głosowanie zgłaszanych przez opozycję poprawek oraz ograniczając rolę komisji (ostatnio marszałek w ogóle zakazał komisjom zwoływania posiedzeń bez jego zgody). Chodzi o to, aby odciąć mniejszość od jakiegokolwiek, choćby tylko formalnego, wpływu na legislację.
Z nie mniejszą konsekwencją Kuchciński zwalcza prawo opozycji do krytyki. Nagminnie ogranicza klubom czas wystąpień podczas debat na sali plenarnej, bezpardonowo wyłącza mikrofon natychmiast po wyczerpaniu limitu czasowego, wlepia posłom kary finansowe, reglamentuje wyjazdy zagraniczne, teraz chciałby nawet kontrolować ich zachowania poza terenem Sejmu.
Taki Sejm nie ma nic wspólnego z demokracją, nie pełni żadnych ustrojowych funkcji. W gmachu przy ul. Wiejskiej zainstalowała się groteskowa dyktaturka. Tylko dyktator parlamentarny mimo wszystko nietypowy. Bo marszałek niezmiennie sprawia wrażenie, jakby się bał własnego cienia. Inaczej niż inni pisowscy dygnitarze, ani trochę nie upaja się splendorem władzy. Ów szczególny przypadek sporo jednak mówi o naturze rządzącego obozu.
3.
Biografia Kuchcińskiego (rocznik ’55) dzieli się na dwie części. Za młodu wiódł barwne życie hipisa, oddającego się w rodzinnym Przemyślu rozlicznym uciechom. Po 1980 r. organizował na Podkarpaciu struktury rolniczej Solidarności, w stanie wojennym konspirował, później wydawał drugoobiegowe pismo literackie. Z tego okresu, jak później opowiadał, pozostał mu 10-tysięczny księgozbiór, zawierający m.in. wszystkie roczniki paryskiej „Kultury”. Cezurą był 1990 r., kiedy w Przemyślu pojawił się Jarosław Kaczyński, szukający wtedy ludzi do Porozumienia Centrum. „Łatwo się z Kuchcińskim zakolegowaliśmy” – wspominał po latach prezes. „Wtedy padły słowa, które później stały się słynne. Zapytałem: »Kto jest u ciebie najsilniejszy?«. Odpowiedział: »Najsilniejszy jest TKM« (Teraz K… My)”.
Spopularyzowany później przez prezesa zwrot trwale zadomowił się w polszczyźnie. Lecz przeważnie to Kaczyński inspirował Kuchcińskiego. Słowa o zakolegowaniu się to eufemizm, ich relacja do dziś opiera się na posłuszeństwie. Kuchciński znany jest w PiS z tego, że odbierając telefon od szefa, mimowolnie wstaje. Gdy pod koniec lat 90. PC znalazło się na marginesie, a Kaczyński był politycznym singlem, zaproponowano Kuchcińskiemu posadę wicewojewody podkarpackiego z ramienia AWS. Zanim ją przyjął, poszedł do dawnego pryncypała poprosić o zgodę.
A po kilku latach znów znalazł się w konflikcie lojalności, bo tym razem to AWS szła na dno, podczas gdy zrewitalizowany Kaczyński zakładał PiS i odwiedzał dawnych druhów. Kuchciński nie mógł prezesowi odmówić, lecz i nie umiał wypowiedzieć dotychczasowej lojalności. Zamiast więc porzucić konkurencyjną AWS i odejść ze stanowiska, długo kluczył i lawirował. Wydawałoby się, że dla takich ludzi w poważnej polityce nie ma miejsca. Ale właśnie wewnętrznie rozchwiany Kuchciński, niezdolny do określenia własnego stanowiska, bezwolnie ulegający autorytetom, jak mało kto nadawał się do umieszczenia w hierarchicznej strukturze.
Czasem jeszcze słychać zdziwienie, jak to się stało, że dawny uczestnik wolnościowego ruchu stał się – to słowa Jadwigi Staniszkis – „pionkiem infantylnej dyktatury”.
4.
„Tyranie są podtrzymywane przez niewierzących we własne siły ludzi, którzy nie mają odwagi działać zgodnie ze swoimi przekonaniami” – pisał Stanley Milgram, autor słynnego eksperymentu z Yale (zwykli Amerykanie z klasy średniej, ulegając autorytetowi badacza, zgadzali się aplikować elektrowstrząsy innym ludziom). Według amerykańskiego psychologa jednostka jest skazana na konflikt między własną moralnością a posłuszeństwem wobec hierarchii. I przeważnie, niestety, ulega roszczeniom władzy, co Milgram nazywał przejściem w stan nieautonomiczny. Człowiek przestaje wtedy realizować własne cele i staje się pośrednikiem w spełnianiu żądań innych, bezwolnym ogniwem łańcucha decyzyjnego.
Sprzeniewierzenie się własnym wartościom bywa jednak bolesne. Wywołuje wewnętrzne napięcie, często cierpienie. Bywa też, że człowiek relatywizuje własne postępki. Ucieka od oceny ich moralnego wymiaru, skupia się na aspektach technicznych, przyjmuje pozę drobnego urzędnika, popada w biurokratyczny żargon.
5.
Kimże jest zatem marszałek Kuchciński, jeśli nie cierpiącą jednostką, która chciałaby wydostać się ze stanu podległości, lecz brakuje jej siły? Realizuje przecież typowe strategie ucieczkowe. Ukrywa swoje „ja” za językiem politycznego biurokraty, od którego normalnym ludziom więdną uszy. Jeśli w ogóle przemówi, gdyż – o ile to możliwe – unika kontaktów z mediami i poza salą sejmową ogranicza swe publiczne występy do minimum. I wcale nie jest to bizantyjska wyniosłość dygnitarza. Kuchciński po prostu unika spojrzenia w oczy opinii publicznej, najwyraźniej obawiając się takiej konfrontacji.
Pisowska hierarchia, w której szponach marszałek się znajduje, legitymizowana jest wewnętrzną ideologią. Głosi ona, że opozycja jest siłą antypolską i zdradziecką. Wedle tej logiki należy ją zatem wykluczać, dręczyć i poniżać. Opozycjoniści oczywiście się bronią. A ponieważ w przestrzeni parlamentarnej niewiele już mogą, pozostaje im chwytać się procedur i czynić je narzędziem kontestacji systemu. Stąd często obstrukcyjny charakter zgłaszanych przez opozycyjne kluby wniosków formalnych oraz poprawek do rządowych ustaw, służących w głównej mierze sypaniu piachu w tryby. Tym samym w oczach rządzących opozycja potwierdza swój status szkodnika, którego należy wytępić. A przy okazji narasta pogarda dla procedur.
Problem w tym, że ideologia pisowska radykalnie rozchodzi się z państwową. Pierwsza rości sobie prawo do monopolu. Druga zorientowana jest na to, aby monopolom zapobiegać. Nawet najwierniejszy stronnik Kaczyńskiego, o ile zdążył w poprzednim „stanie autonomicznym” wyrobić sobie elementarny zmysł obywatelski, musi dostrzegać tę sprzeczność. Wątpliwości są jednak nieustannie zagłuszane propagandowymi komunikatami.
„Pan marszałek Kuchciński pracuje na takiej niwie, którą można najkrócej określić: likwidacja w Polsce tego zespołu patologii społecznych, które się nazywają postkomunizmem, i doskonale pracuje. I dlatego będzie miał piękne miejsce w polskiej historii, i dlatego pozostanie dalej marszałkiem Sejmu” – mówił rok temu Kaczyński podczas debaty nad wnioskiem opozycji o odwołanie marszałka. Było to tuż po sławetnym „puczu”, czyli największym jak dotąd kryzysie polskiego parlamentaryzmu, wywołanym wprowadzonymi przez Kuchcińskiego restrykcjami wobec mediów, a następnie wykluczeniem z obrad posła Szczerby.
Dlaczego Kaczyński sięgnął po patos tak dalece nieadekwatny, wręcz ośmieszający rzekomo wychwalanego marszałka? Najprawdopodobniej nie adresował tych słów do opinii publicznej, lecz właśnie do samego Kuchcińskiego, który – wedle zakulisowych doniesień – był tak wyczerpany emocjonalnie, że błagał o dymisję. Jednak relacja oparta na posłuszeństwie kazała mu trwać na posterunku. A Kaczyński najwyraźniej starał się uśmierzyć marszałkowskie boleści.
6.
Ale oto, jak słychać, gehenna marszałka ma się wkrótce zakończyć. Media doniosły, że po wyborach samorządowych zastąpi go Małgorzata Wassermann. A wtedy spokojnie sobie odejdzie do Parlamentu Europejskiego, gdzie wreszcie zejdzie z publicznego widoku, zatopi się w nieistotnych sprawach, no i odłoży co nieco na emeryturę.
Niektórzy wręcz twierdzą, że w ogóle kończą się już czasy takich jak on. Owych osławionych „zakonników PC”, zawsze gotowych na skinięcie prezesowskiego palca, bezgranicznie posłusznych. Partia się ponoć modernizuje i teraz premiowani są młodzi konserwatywni technokraci w typie premiera Morawieckiego. Nikt jednak do końca nie wie, czy to aby nie czcza gadanina, mająca uzasadnić rytualne w okresach przedwyborczych schodzenie PiS ku centrum. Tymczasem opozycja znowu wysmażyła kolejny, czwarty już wniosek o odwołanie marszałka Kuchcińskiego. Czysta złośliwość, bo znów trzeba będzie nieszczęśnika bronić, a to z kolei utrudni upragnioną zapewne dymisję.
***
MACIEJ ZEMBATY, JACEK KLEYFF
„Sejm kalek”
(fragmenty, 1976 r.)
Za górami, za lasami
Był raz sobie kraik mały
Od lat wielu doświadczany
Najcięższymi nieszczęściami
Kraj ten wielkie miał ambicje
Licznych też obywateli
Ale wszyscy mniej lub więcej
Byli w nim upośledzeni
Najróżniejsze typy kalectw
Były reprezentowane
Więc nikt rządzić prężnie krajem
Nie mógł, no bo nie był w stanie
Niemniej jednak powołano
Tam ustawodawcze ciało
Ciało to funkcjonowało
Poświęcało się obradom
Ława niemych, ława głuchych
Było w sejmie ław niemało
A Marszałkiem został ślepy
Z marszałkowską białą lagą
Stuk, puk laską w podłogę
sejm, sejm wyraża zgodę
Stuk, puk laską o blat
sejm mówi: „Tak!”
Już marszałek sejmu kalek
uroczyście wszedł na salę
Strasznie brzęczą mu medale
lecz się nie przejmuje wcale
Maca laską krok po kroku
Osiem dioptrii w każdym oku
Okulary ma schowane
bo dziś będzie głosowane
(…)
Patrzą ślepi zadziwieni
Zaraz będą mówić niemi
W ławach wrzawa wnet wybucha
Głusi nadstawiają ucha
Na mównicę wszedł niemowa
z wnioskiem o wolności słowa
Dyskusja się zawiązała
kiedy zabrał głos jąkała
Stuk, puk laską w podłogę
sejm, sejm wyraża zgodę
Stuk, puk laską o blat
sejm mówi: „Tak!”
(...)