Artykuł w wersji audio
Od miesięcy bawi się z mediami w ciuciubabkę. Oficjalnie odgrywa rolę spełnionego samorządowca, któremu niczego poza pomyślnością słupczan do szczęścia nie potrzeba. Ale gdy tylko nadarzy się okazja, zaraz daje do zrozumienia, że jego gospodarskie talenty przydałyby się całej Polsce, sprowadzonej przez PiS na złą drogę. Gdyż Robert Biedroń – co podkreśla z godną podziwu regularnością – szczerze „kocha Polskę”. Nie uchyli się więc od wzięcia za nią odpowiedzialności, jeśli zajdzie taka potrzeba.
Ale gdy tylko zachęceni sugestiami dziennikarze zaczną drążyć, jakie właściwie są jego polityczne plany, niezmiennie słyszą od Biedronia ironiczne uwagi o wpychaniu go na siłę do wielkiej polityki – i tak do znudzenia. Komu innemu takie igranie odbiłoby się pewnie czkawką, ale Biedroniowi jakimś cudem uchodzi na sucho. Zawsze umie skrócić dystans, obrócić sprawę w żart, wykpić się osobistym wdziękiem. Z większością dziennikarzy przeprowadzających z nim wywiady jest zresztą na „ty”.
Ostatnio jego sugestie stały się jednak wyraźniejsze. Jakby słupski gorset naprawdę zaczynał go już krępować. „W tej chwili jestem prezydentem Słupska, ale ten etap może się kiedyś skończyć” – dał do zrozumienia. Albo: „Jestem gotowy wrócić do polityki ogólnopolskiej”. „Wrócę do polityki, aby pokazać, że ona może wyglądać inaczej”. „Wrócę, bo jestem już wściekły”. Zapewnia, że ostatnie wyniki sondażowe dały mu do myślenia.
Najpierw prezydent
Dopisywany od jakiegoś czasu w sondażach do listy potencjalnych kandydatów na prezydenta RP Robert Biedroń z kilkunastoprocentowym poparciem regularnie zajmuje trzecie miejsce. Przed nim tylko Andrzej Duda i Donald Tusk. W drugiej turze przegrywa z obecnym prezydentem, choć z deklarowanym w jednym z ostatnich sondaży 40-proc. poparciem ma podstawy, aby mierzyć wysoko.
Trudno jednak uznać prezydenckie sondaże za precyzyjny barometr. Rywalizacja o wielki pałac ruszy przecież dopiero za dwa lata, wieńcząc wyborczy cykl. Nie sposób więc poważnie o niej myśleć, nie znając rezultatów wcześniejszych elekcji. A to właśnie wynikająca z politycznego kalendarza wyborcza sekwencja determinuje dziś polityczne strategie i określa ambicje głównych graczy. Realną wagę prezydenckich wyborów poznamy wraz z kształtem przyszłego parlamentu.
Oczywiście Biedroń doskonale zdaje sobie z tego sprawę. On tak samo kalkuluje i dostosowuje strategie do cyklu wyborczego, nawet jeśli koliduje to ze starannie pielęgnowanym wizerunkiem szczerego faceta, wiecznego aktywisty, do pewnego stopnia politycznego naturszczyka. Jego sytuacja jest zresztą szczególnie zawiła. Oficjalnie przygotowuje się przecież do wyborów samorządowych, potocznie przymierzany jest do Pałacu Prezydenckiego, faktycznie zaś – co podkreślają doradzający mu ludzie – planuje budowę od podstaw nowego ruchu politycznego na wybory parlamentarne. I to jest jego główny cel.
Podobno miał zresztą etyczne rozterki, czy wypada walczyć w Słupsku o reelekcję. Uważał, że to zobowiązanie na całą kadencję i nie wolno w jej trakcie przesiadać się do innego pociągu. Gotów był więc namaścić na jesienne wybory samorządowe swą następczynię. Współpracownicy wyperswadowali mu jednak ten pomysł. Bo jeśli wycofa się z kandydowania, pójdzie fama, że Biedroń zdezerterował. Że jego osiągnięcia widać nie były tak imponujące, jak przedstawiały to media. Jeśli więc myśli o wejściu do poważnej politycznej gry, musi potwierdzić swą pozycję ponownym zwycięstwem w Słupsku. Najlepiej spektakularnym, w pierwszej turze.
Klamka więc zapadła i do jesiennych wyborów lokalnych Biedroń jest skazany na odgrywanie roli przykładnego samorządowca. Moment wyłożenia kart na stół nadejdzie zaś tuż po wyborach. Chodzi o nowy kontekst. Platformie zapewne nie uda się utrzymać dotychczasowego stanu posiadania w wielkich miastach. Nawet zwycięstwa części jej kandydatów pewnie będą wymęczone. Tu i ówdzie może dojść do nieoczekiwanej klęski. Na tak niejednoznacznym tle triumfujący w Słupsku Biedroń będzie mógł zaprezentować się jako realna nowa siła. I wtedy wiarygodnie upomni się o berło lidera opozycji, zapowiadając powstanie nowego ruchu politycznego.
Tak aby starczyło czasu na przygotowanie się do wyborów do Parlamentu Europejskiego w połowie 2019 r., które będą pierwszym testem nowej inicjatywy. Sprzyjającym, gdyż niewymagającym wielkich nakładów i rozbudowanych struktur. Specyfika tych wyborów premiuje zresztą mniejsze komitety. Frekwencja jest niska, łatwiej więc przekroczyć próg wyborczy samymi tylko głosami najwierniejszego elektoratu. Dobry wynik nowego ruchu otwierałby za to drogę do sukcesu w wyborach parlamentarnych.
Taki jest w ogólnym zarysie plan Roberta Biedronia. Problem w tym, że główny zainteresowany najwyraźniej nie zamierza sztywno go realizować i już teraz wypuszcza w medialną przestrzeń przedwczesne zajawki. Co go do tego skłoniło? Jedni twierdzą, że zanadto upoił się sondażami. Inni, że nie może już wytrzymać w słupskim gorsecie. Albo że zmotywowały go do aktywności kłopoty PiS oraz sukcesy sondażowe SLD.
Tyle że przedwczesne ujawnienie ambicji może kosztować go sporo głosów w Słupsku i utrudnić wielkie otwarcie. I nie tylko dlatego, że lokalni wyborcy poczują się zinstrumentalizowani przez popularnego prezydenta. Chodzi o poparcie Platformy dla jego kandydatury w Słupsku. Trudne do przecenienia, jeśli myśli o zwycięstwie w pierwszej turze. Na razie słupska PO skłonna jest wystawić przeciwko Biedroniowi swojego kandydata. Ale już władze regionalne partii wolą się z prezydentem dogadać i poprzeć go na dogodnych warunkach. Ostateczną decyzję podejmie jednak Grzegorz Schetyna. I jeśli uzna, że Biedroń poważnie zagraża jego politycznym interesom, pewnie nie będzie skłonny pójść mu na rękę.
Gryzące się rekiny
Potocznie kojarzy się Roberta Biedronia z lewicą. Nic dziwnego, pochodzi przecież ze świata aktywistów społecznych, progresywnych ruchów, tęczowych marszów. Jego pierwszą partią było SLD, później został posłem z listy Ruchu Palikota. Dziś stara się dobrze żyć ze wszystkimi środowiskami lewicowymi. Ostentacyjnie ignorując głębokie podziały po tej stronie, które praktycznie uniemożliwiają zbudowanie wspólnej platformy wyborczej. Zawsze znajdzie ciepłe słowo dla ruchów miejskich, Partii Razem, Zielonych. Ale i – o zgrozo! – dowartościowuje Włodzimierza Czarzastego i jego SLD, które w publicystyce młodej lewicy przeważnie już funkcjonuje jako „zombie”. Ze strony Biedronia to jednak raczej manifestacja pokojowego współistnienia niż chęci współpracy.
Biedroń konsekwentnie odmawia bowiem wikłania go w personalno-środowiskowe układanki. Najwyraźniej nie interesuje go rola lewicowego mesjasza ani nowego Kwaśniewskiego przeprowadzającego poobijane szeregi lewicy przez Morze Czerwone. Gdy na początku tego roku Barbara Nowacka zaprosiła stronnictwa z lewej strony do rozmów o współpracy, krzesło dla Biedronia stało puste. Od tego czasu jego relacja z szefową Inicjatywy Polskiej już nie jest tak bliska jak w poprzednich latach.
W słowniku prezydenta Słupska słowo „lewica” praktycznie zresztą nie istnieje. Wiele za to retorycznych zamienników: strona progresywna, europejska, nowoczesna. Niby to samo, ale różnica jest istotna. Gdyż Biedroń – nawet jeśli na każdym kroku krytykuje wspólnotowe, patriotyczne uniesienia prawicy – równie odległy jest od równościowych utopii lewicy. Jego rozumienie emancypacji zawsze było bliższe liberałom; jest orędownikiem postępu raczej w kulturze i obyczajowości niż na gruncie stosunków społecznych. Nieraz podkreślał, że jego ideałem jest państwo, w którym każdy obywatel może praktykować własny styl życia i nikt się go nie czepia.
Znamienne, że nawet w obszernym wywiadzie rzece „Pod prąd” Biedroń ucieka przed klarownym wyłożeniem swych ekonomicznych poglądów. Można się ich domyślać jedynie kontekstowo. Pytany o sprzątanie Polski po rządach PiS potrafi na jednym wydechu wymienić odbudowę służby cywilnej i Trybunału Konstytucyjnego oraz „powrót do polityki ograniczania deficytu budżetowego”. Zaraz oczywiście zastrzegając, że to, co dobre (czyli program 500+), należy zostawić. Mimo wszystko z Adrianem Zandbergiem trudno byłoby mu znaleźć wspólny język. Jego sukces w zarządzaniu Słupskiem też zresztą trafi do przekonania głównie liberałom. Przejął bowiem straszliwie zadłużone miasto i w trakcie kadencji zdołał wyprowadzić jego finanse na prostą.
Poproszony w rozmowie z POLITYKĄ o doprecyzowanie poglądów ekonomicznych deklaruje się jako zwolennik solidaryzmu. Choć to akurat doktryna wywodząca się z katolickiej nauki społecznej, akcentująca wspólnotę interesów wszystkich obywateli i grup, oparta na dobrowolnym dialogu. Mimo pewnych zbieżności trudna do pogodzenia ze sprawiedliwością społeczną z programów lewicy, którą gwarantować powinno rozstrzygające konflikty klasowe państwo.
Planowany ruch Biedronia nie będzie więc typową lewicą, nawet jeśli lewicowe elementy znajdą się w programie wyborczym. Prędzej należy spodziewać się liberalno-socjaldemokratycznej hybrydy. Główne założenia programowe mają się wyłonić w cyklu debat pod hasłem „Scenariusze dla Polski”, do których Biedroń zaprosił przedstawicieli think tanków reprezentujących rozmaite nurty ideowe. Od lewicowej Fundacji Kaleckiego po liberalne Atlantic Council. Projekt oficjalnie został nawet otwarty, lecz do żadnej debaty jeszcze nie doszło.
Wobec tego pozostają Biedroniowi w zanadrzu ogólne frazesy, które serwuje mediom w antypolitycznej zawiesinie ogólnej „fajności”. Prezydentowi Słupska marzy się więc fajna polityka, fajna demokracja, takież państwo. Pragnie współpracować z fajnymi ludźmi i robić fajne rzeczy. Ewentualnie proponuje „fajny projekt polityczny, który łączy zamiast dzielić”. W większych dawkach ta retoryka może oczywiście wywołać nudności, więc niejeden dobrze życzący Biedroniowi zdążył już załamać ręce nad jego ostatnimi występami.
Tym bardziej że Biedroń coraz częściej wpada w populistyczne tony. A to stwierdzi, że przyszły projekt (którego rzecz jasna nie zapowiada!) będzie realizował „z ludźmi, a nie z politykami”. Po czym doda, że czas zasypać podziały na lewicę i prawicę. Tudzież „odebrać politykom zabawki”. Chodzi bowiem o to, aby odesłać na zieloną trawkę skłóconych liderów PO i PiS, których jałowy spór blokuje politykę i prawdziwe zmiany. Tu wpada w ton Kukiza.
Problem w tym, że za Biedroniowymi metaforami nie stoją propozycje rozwiązań. Rozmawiając z POLITYKĄ, malowniczo opisuje gryzące się rekiny (czyli Kaczyńskiego i Schetynę) w zakrwawionym basenie, nęcąc obietnicą wypłynięcia na „błękitne wody oceanu”. Jak to uczynić? Wystarczy „zaprosić społeczeństwo do nowej dyskusji”, zaproponować mu nową agendę. Cóż jednak miałoby się w niej znaleźć? Zapewne odruchowo wymienia Biedroń w pierwszej kolejności niezałatwioną kwestię związków partnerskich. Choć to przecież od lat jeden z bardziej polaryzujących tematów, na dodatek traktowany przez większość Polaków za niszowy.
Kawa z wysłannikiem Macrona
Zdecydowanie najmniej wiadomo o zdolnościach organizacyjnych Roberta Biedronia. Trudno zresztą wskazać jakieś środowisko skupione wokół niego. To bardziej luźny krąg znajomych, w którym relacje towarzyskie krzyżują się z zawodowymi. Z jego enigmatycznych sugestii wynika tyle, że nie interesuje go założenie nowej partii. Raczej myśli o kolejnym pospolitym ruszeniu na wybory. Na wzór – dawniej – Palikota, ostatnio Kukiza. Aktywizującym uczestników spoza politycznego establishmentu, co najwyżej ostrożnie selekcjonującym znane już twarze. Problem z takimi ruchami polega jednak na tym, że założycielskiego entuzjazmu nie starcza im na długo i szybko popadają w marazm bądź konflikty. I nie jest to wyłącznie polskie doświadczenie. Nawet ruch Emmanuela Macrona En Marche!, który Biedroń lubi stawiać za wzór, po ubiegłorocznej wyborczej eksplozji boryka się z coraz większymi problemami.
Jednym z pomysłów Macrona na odbudowę dynamiki jest przeniesienie ruchu na poziom europejski. Emisariusze prezydenta Francji od jakiegoś czasu eksplorują więc sceny polityczne krajów unijnych w poszukiwaniu partnerów do stworzenia wspólnej listy na wybory do Parlamentu Europejskiego. Ambicją Macrona jest rozbicie duopolu socjalistów (PES) i chadeków (EPP). Wprowadzenie trzeciej siły, która zdemokratyzuje europejską politykę, uczyni ją przedmiotem realnego sporu, dostarczy nowych alternatyw.
Również Biedroń, jak przystało na potencjalnego „polskiego Macrona”, znalazł się w polu zainteresowania Francuzów. Ostrożnie potwierdza w rozmowie z POLITYKĄ, że „wypił kawę” z pewnym macronistą. Z naszych informacji jednak wynika, że pierwsze kontakty nie były specjalnie zachęcające. Francuz miał zaoferować coś w rodzaju politycznej franczyzy. Czyli gotową formułę wyborczą wspólną dla wszystkich krajów, która pozostawia stosunkowo wąski margines na wypełnienie lokalną specyfiką. Byłby więc Biedroń raczej przedstawicielem Macrona na Polskę niż autentycznym polskim Macronem.
Choć i Francuzi, jak można usłyszeć, nie są przesadnie zachwyceni polską sceną polityczną. Chcieliby mieć partnera zdolnego integrować różne środowiska. Nie bardzo więc rozumieją, dlaczego liderzy rozmaitych kanap tak chętnie nie podają sobie ręki, skoro logika wskazuje, iż powinni starać się przełamywać podziały. Z kolei sam Biedroń, dopóki nie stoi za nim realny byt polityczny, nie gwarantuje sukcesu. Zresztą nasz region nie należy do priorytetów Macrona. Zorientowany jest głównie na Niemcy (mówi się o współpracy z tamtejszymi Zielonymi), Hiszpanię, Włochy i kraje Beneluksu.
Biedroń zdany wyłącznie na własne siły nie będzie miał łatwego zadania. Choć oczywiście wszystko zależy od skali oczekiwań. Dziś – jak można mniemać – mierzy wysoko. Jego ambicje nie kończą się na pozbieraniu głosów wielkomiejskiej lewicy. Przede wszystkim bowiem liczy na mocne wejście do liberalnego centrum. Pragnie zaoferować przywództwo progresywnemu mieszczaństwu, które dwa lata temu dało się uwieść Nowoczesnej bądź z braku laku poparło Platformę. Krótko mówiąc, chodzi Biedroniowi o centralne miejsce na antypisowskiej opozycji; pomiędzy zepchniętą na pozycje konserwatywne PO oraz mundurowo-postkomunistycznym SLD. Byłby więc naturalnym liderem przyszłej koalicji, która w sprzyjających okolicznościach może odebrać władzę PiS.
Zaprzyjaźnione z Biedroniem ośrodki sondażowe od jakiegoś czasu sprawdzają zresztą potencjał takiej inicjatywy. Okazuje się, że już na starcie może ona liczyć odpowiednio (w zależności od ośrodka) na 7–9 proc. bądź 10–12 proc. Nie można więc powiedzieć, żeby promocyjne wysiłki Biedronia trafiały w społeczną próżnię.
Choć mimo wszystko zjawisko Robert Biedroń ciągle jeszcze bardziej przypomina dorodną medialną bańkę. Nawet jeśli zdolną pomieścić autentyczne nadzieje na autentyczną zmianę (również pokoleniową) w polskiej polityce, to abstrahującą od kluczowych jej kontekstów i najważniejszych sporów. Do tego nieotrzaskaną w prawdziwej rywalizacji, o nierozpoznanej odporności na ciosy. Marketingowym atutem Biedronia jest dziś to, że trzyma się z dala od brutalnych samców alfa. Lecz jeśli poważnie myśli o władzy, w końcu będzie musiał wejść pomiędzy nich. A to będzie moment krytyczny, choć trudno jeszcze rozstrzygnąć, czy bardziej ucierpi antypolityczny mit fajnego samorządowca, czy też sam Biedroń jako polityk.
Tymczasem na mieście słychać, że jego ruch ma się nazywać Kocham Polskę. Przynajmniej roboczo, dopóki organizatorom nie wpadnie coś lepszego do głowy.