Jan Woleński odpowiada na polemikę Tomasza i Karoliny Elbanowskich ze Stowarzyszenia i Fundacji Rzecznik Praw Rodziców
***
Szanowni Państwo,
pełny tekst, który Państwo komentujecie, jest następujący: „Wedle biologów dzieci w wieku 4–6 lat mają wyjątkowe zasoby energii do przyswajania wiedzy. Nie rozumieją tego ci, którzy kwestionują rozpoczynanie nauki szkolnej w wieku 6 lat lub nawet wcześniej. Być może państwo Elbanowscy istotnie mieli na uwadze dążenia do zapewnienia przedłużonego, to jest (ich zdaniem) szczęśliwego dzieciństwa swych pociech, ale nawet jeśli tak było (jest), wygląda na to, że wolą bawić się (z) dzieciakami, niż je edukować. Okazali się forpocztą rodzimego ciemnogrodu edukacyjnego, skwapliwie wykorzystaną przez p. Zalewską”.
Kompetentni w dziedzinie edukacji
Komentarz Państwa całkowicie pomija dwa pierwsze zdania, kluczowe dla mojej argumentacji. Wynika z nich, że osiągnięcie wieku 6 lat nie tylko wystarcza dla tzw. dojrzałości szkolnej, ale temu sprzyja. Nie jesteśmy (Państwo i ja) specjalistami w dziedzinie edukacji, więc musimy opierać się na opiniach ludzi bardziej kompetentnych.
Pisząc o biologach, miałem na myśli prof. Jana Kozłowskiego (specjalistę od biologii ewolucyjnej) i prof. Jerzego Vetulaniego (neurobiologa). Państwo przytaczacie inne autorytety. Cytujecie Montaigne’a, Wygotskiego, Brunera czy Pellegriniego. Wszelako Montaigne żył w XVI wieku i trudno jego uwagi o zabawie traktować jako rozstrzygające w czasach współczesnych. Wygotski wypowiadał się na temat różnicy między własnym (ucznia) planem nauczania (przedszkole) i planem szkolnym narzuconym przez nauczyciela, ale zwracał uwagę na możliwość ich koincydencji, nie przesądzając, kiedy to ma nastąpić. Bruner badał rozwój poznawczy i kwestie motywacji bez rozstrzygania optymalnego wieku rozpoczynania edukacji szkolnej. I wreszcie Pellegrini zajmował się rolą zabawy w rozwoju psychicznym, ale też nie wyprowadzał ze swoich badań wniosków na temat tego, kiedy dzieci mają być poddane scholaryzacji. Powyższe uwagi są sformułowane na podstawie wiadomości (raczej krótkich) z drugiej ręki o tych autorach. Przeprowadziłem jednak sondę wśród kilku znajomych specjalizujących się w pedagogice i potwierdzili oni moje wnioski. Tedy Państwa teza, że poglądy Wygotskiego, Brunera i Pellegriniego dostarczają uzasadnienia opinii Państwa o tym, że siedmiolatki, a nie sześciolatki, winny rozpoczynać naukę szkolną, wymaga jakiejś dodatkowej przesłanki.
Czytaj także: Polacy nie wiedzą, co to Homo sapiens
Rola zabawy w edukacji?
Najważniejszy jest chyba dr David Whitebread. Po pierwsze, nie jest on profesorem Uniwersytetu w Cambridge, ale wykładowcą tej uczelni (dokładniej senior lecturer). Stosowanie tytułów nieprzysługujących danej osobie wprawdzie służy podniesieniu jej autorytetu, ale często (tak jest w przypadku Państwa polemiki) jest to zabieg retoryczny mający wzmocnić argumenty. Wysłuchałem wykładu dr. Whitebreada, wygłoszonego na zaproszenie fundacji, którą Państwo kierujecie.
Jego wywody nasuwają kilka zastrzeżeń. Po pierwsze, z tego, że nie ma różnic w sposobie czytania między 11-latkami i 15-latkami w zależności od tego, czy rozpoczęły naukę szkolną w wieku 6 czy 7 lat, nie wynika, że nie ma innych powodów do wcześniejszego (niż lat 7) rozpoczynania nauki szkolnej. Po drugie, przykłady zabaw edukacyjnych podane przez dr. Whitebreada dotyczą dzieci w wieku 3–4 lata, a więc nie są relewantne dla dyskutowanego problemu. Po trzecie, akurat w tym przypadku trochę znam się na rzeczy, tezy dr. Whitebreada dotyczące roli zabaw w kształtowaniu myślenia symbolicznego (logicznego, matematycznego) i kompetencji językowej są przesadzone w tym sensie, że ignorują inne czynniki. Po czwarte, dr Whitebread gołosłownie, tj. bez przytoczenia faktów, wylicza niebezpieczeństwa rozpoczynania nauki szkolnej w wieku 6 lat (lub wcześniejszym). Po piąte, dr Whitebread wzmacnia swoje argumenty tym, że korzysta z badań renomowanych osób lub instytucji, ale używa tej kwalifikacji wyłącznie dla wyników, które potwierdzają jego tezy.
Po szóste, piszecie Państwo: „Takie stanowisko potwierdzają odkrycia antropologów i neurologów”. Mogę powiedzieć to samo. Wszelako są to zabiegi perswazyjne, nie merytoryczne, zwłaszcza gdy nie podaje się nazwisk owych sław i ich odkryć. Po siódme, trudno przypuścić, aby projekty rozpoczynania wcześniejszego wdrażania nauki szkolnej w wielu krajach opierały się na widzimisię odpowiednich władz. To wszystko sprawia, że trudno traktować dr. Whitebreada za niekwestionowaną wyrocznię w sprawach optymalnego wieku dla rozpoczęcia nauki szkolnej. Rozumiem Państwa zadowolenie z powodu otrzymania listu z gratulacjami od dr. Whitebreada, ale to niewiele znaczy poza tym, że jest powodem osobistej satysfakcji.
Czytaj także: Polska szkoła po reformie PiS
Za wysokie mniemanie o edukacji przedszkolnej
Twierdzicie Państwo, że nie izolujecie dzieci od nauki, że „problemem, przed którym ostrzegaliśmy, nie była zbyt wczesna edukacja, ale zbyt wczesna scholaryzacja”. Podajecie Państwo cały szereg kwestii związanych z tzw. dojrzałością szkolną, powołujecie się na naukowców z Uniwersytetu Yale (znowu bez nazwisk i szczegółów). Zapytałem specjalistę. Powiedział, że opinia tych naukowców dotyczy falstartu w ogóle, a tylko marginalnie wieku nauki w szkole. Nie zauważacie Państwo, że sposobności neurologiczne i percepcyjne uważane za istotne dla dojrzałości szkolnej podlegają statystyce. Zdaniem większości badaczy są na tyle wykształcone w wieku 6 lat, że można wtedy zaczynać naukę szkolną.
Dalej czytam: „Od strony praktycznej dowodem na możliwość i potrzebę zorganizowania edukacji w formie poprzez zabawę jest doskonała i prezentująca najwyższy światowy poziom polska edukacja przedszkolna, której kurs dzieci sześcioletnie kończą najczęściej z umiejętnością czytania”. To miłe, że macie Państwo tak wysokie mniemanie o polskiej edukacji przedszkolnej, ale sugerowałbym mniejsze dawkowanie zachwytów, zwłaszcza jeśli dotyczą pro domo sua. W szczególności jeśli okazuje się, że edukacja przedszkolna nie zawsze kończy się umiejętnością czytania. To jest kompromitacja takiego nauczania. Notabene cheder nie był przedszkolem, ale szkołą.
Czytaj także: Filozofia jest w Polsce na wygnaniu
Późniejsza edukacja, wcześniejsze kompleksy
Nie pretendując do miana specjalisty, sprawę widzę tak. Głównym problemem edukacyjnym jest obecnie umiejętność absorbowania informacji i operowania nimi. Temu zadaniu może podołać tylko szkoła, aczkolwiek zapewne przy istotnym udziale edukacji przedszkolnej. Im wcześniej (obecna tendencja ustala to na co najmniej 6 lat) zacznie się scholaryzacja, tym wspomniany cel jest łatwiejszy do osiągnięcia w skali masowej, co nie znaczy, że każde sześcioletnie dziecko jest zdatne do rozpoczęcia nauki szkolnej.
Wszelako jest to koszt masowej edukacji szkolnej i na to nic nie można poradzić. Natomiast uznanie, że do szkoły mają iść siedmiolatki, z możliwymi wyjątkami wedle uznania rodziców, nie jest rozwiązaniem racjonalnym. Gdy ja zaczynałem naukę (w 1947 roku), normą było rozpoczynanie jej w wieku lat 7. Niektórzy rodzice decydowali się posyłać dzieci do szkoły w wieku lat 6. Wtedy jednak masowość była tak właśnie rozumiana (nie tylko w Polsce) i to, w jakim wieku następuje scholaryzacja, nie stanowiło problemu.
Dziś jest inaczej. Ciekawe, że Państwo nie dostrzegacie możliwych kompleksów dzieci z powodu zbyt późnego rozpoczynania edukacji. Piszecie Państwo: „Rozpoczęcie nauki formalnej w szkole, szczególnie w przypadku polskiego systemu edukacji (...)”. Pomijając niezbyt jasny sens zwrotu „rozpoczęcie nauki formalnej w szkole”, intrygująca jest część dalsza, tj. „szczególnie w przypadku polskiego systemu edukacji”. Co to znaczy? Czy polski system edukacyjny jest szczególnie dobry czy, przeciwnie, szczególnie zły, np. w porównaniu z innymi krajami? Tak czy inaczej twierdzenie, że wydłużenie przedszkola z 3 do 4 lat automatycznie przedłuża edukację, jest osobliwe.
Czytaj także: Nauka filozofii pomaga opanować matematykę
Forpoczta ciemnogrodu edukacyjnego
Moim zdaniem rację ma jeden z komentatorów Waszej repliki na mój felieton. W istocie rzeczy trudniej zreformować szkołę (jej wyposażenie, programy nauczania, nauczycieli) tak, aby wcześniejsza scholaryzacja była możliwa, niż pozostawić sześciolatki w przedszkolu (niekiedy na dwa lata). I to jest pierwszy powód dla uznania Państwa za forpocztę polskiego ciemnogrodu edukacyjnego.
Po drugie, rzecznicy takiej postawy lubią powoływać się na demokrację i vox populi jako vox Dei. Państwo silnie operujecie tym argumentem. Tymczasem reforma edukacji nie może polegać tylko na przeprowadzeniu referendalnego plebiscytu, ale musi być oparta na rzetelnych opiniach eksperckich zgodnych z tendencjami światowymi.
Po trzecie, jest publiczną tajemnicą, że Państwo wspieracie edukacyjne pomysły (nieważne, że niektóre nawet krytykujecie, bo dotyczy to drugorzędnych) p. Zalewskiej, których cel, bynajmniej nieukrywany, obcina formułę vox populi, vox Dei do jej drugiej części. Oczywiście, wolno Państwu tak czynić, podobnie jak p. Zalewskiej wprowadzać zideologizowane podstawy programowe, ale inni mają prawo (niektórzy uważają to za swój obowiązek) wskazywać, że tego rodzaju praktyka edukacyjna jest szkodliwa. Nie zauważyłem, aby Państwo podnieśli np. kwestię powszechnego nauczania filozofii w szkołach średnich czy faktycznego zmuszania uczniów do uczestniczenia w lekcjach religii (katechezy). Nie musicie tego czynić, ale też nie sugerujcie, że kierujecie się wyłącznie naukowo ugruntowanym obrazem edukacji.
Argumenty, które Państwo formułujecie w swojej replice na mój felieton, są raczej nowe w Waszych wypowiedziach. Gdy toczyła się batalia o referendum, w obiegu były inne: że szkoła dręczy dzieci, że one cierpią, że wcześniejsza scholaryzacja opiera się na kłamstwie, co sprawia, że rodzice czują się oszukani, że ogranicza się dzieciom dzieciństwo, że ze względu na ogólny kontekst edukacji dzieci powinny dłużej (tj. do 7 lat) przebywać w domu rodzinnym itd. Nic natomiast nie było o zabawie (w sensie dr. Whitebreada) jako instrumencie edukacji. I dlatego napisałem, że p. Elbanowscy wolą bawić się (w sensie potocznym) (z) dzieciakami, niż je edukować, a nawias nie miał na celu ukrywania czegokolwiek. Co ciekawe, Sejm odrzucił w głosowaniu projekt referendum przedstawiony przez Państwa, co było komentowane jako wyrzucenie inicjatywy do kosza. A więc 1,6 mln podpisów i inne dane statystyczne to wyraz vox populi, a nawet Dei oraz świadectwo demokracji, natomiast odrzucenie przez parlament – to (antydemokratyczny) rzut do kosza.
Podtrzymuję swoją tezę, że jesteście Państwo forpocztą edukacyjnego ciemnogrodu. Argumenty przedstawione przez Państwa nie skłaniają mnie do zmiany tej oceny. Podkreślam: oceny, bo kwestia prawdziwości ocen jest dość skomplikowana. Nie mnie rozstrzygać, czy trafne jest Państwa przypuszczenie na temat otwartości mojego umysłu i nieznoszenia przeze mnie (jako człowieka nauki) schematów fałszujących rzeczywistość.
W związku z tym chcę coś dopowiedzieć na temat mnie jako teoretyka prawdy. Przypuszczam, że ta denominacja pochodzi z artykułu o mnie znajdującego się w Wikipedii. Otóż nie jestem autorem tego tekstu, a nawet nie był on ze mną konsultowany. Termin „teoretyk prawdy” nie jest jednoznaczny i dlatego rzadko używany. Właściwa kwalifikacja byłaby taka, że zajmuję się analizą pojęcia prawdy i tylko w tym sensie teorią prawdy. Z tego jednakże nic nie wynika na temat mojej praktyki dotyczącej prawdy. Przypuszczam zresztą, że Państwu idzie o Prawdę, a nie o prawdę, mnie natomiast o to drugie, przyznaję, że problematycznie, ale taka jest natura prawdy w przeciwieństwie do Prawdy. Siłą rzeczy nie mam najmniejszych szans w tym starciu, aczkolwiek, parafrazując Mrożka, „Prawda jest tam, gdzie nie ma prawdy”.
Z poważaniem
Jan Woleński