W grudniu 2017 r. Jean-Claude Juncker tłumaczył: „Broń nuklearna jest do odstraszania, nie do używania. Nie chciałbym być pierwszym przewodniczącym Komisji Europejskiej, który po nią sięgnie”. W tym samym czasie jego prawnicy szykowali jednak projekt decyzji o użyciu artykułu 7 Traktatu o UE wobec Polski. Stawia on kraj członkowski pod pręgierzem za łamanie podstawowych wartości. I w brukselskim żargonie był od zawsze – ze sporą przesadą – nazywany bronią nuklearną, bo najsilniejszą przewidzianą obecnymi regułami.
„To nie żadna broń nuklearna. Znów zapraszamy do rozmów, ale nie grozimy Polsce sankcjami” – miał polemizować jeden ze współpracowników Junckera. Po tygodniu Komisja sięgnęła jednak po artykuł 7, choć Juncker wahał się ponoć do ostatnich godzin. A podczas ogłaszania tej decyzji Frans Timmermans, odpowiedzialny w Komisji za sprawy praworządności, przestrzegał przed nuklearnymi porównaniami.
Tak Bruksela zaczęła prewencyjną część postępowania, której finałem może być kara prestiżowa – deklaracja o „wyraźnym ryzyku poważnego naruszenia praworządności przez Rzeczpospolitą Polską”. Musi być ona przegłosowana przez przedstawicieli rządów w Radzie UE za uprzednią zgodą Parlamentu Europejskiego. Do zwykłych sankcji trzeba by jednak nieosiągalnej jednomyślności w Unii – sprzeciw zapowiedziały Węgry i kraje bałtyckie, ale takiej eskalacji nie poparłyby też ani Niemcy, ani Francja.
Między Junckerem i Timmermansem od początku kadencji Komisji rysowało się – nasi rozmówcy używają różnych terminów – „napięcie”, „różnica wrażliwości”. Timmermans ma myśleć wartościami, a Juncker – jako stary brukselski wyjadacz – ma być pragmatykiem wobec kłopotliwych krajów.