Długo wyczekiwany film laureata Oscara Pawła Pawlikowskiego będzie pierwszym od 28 lat polskojęzycznym obrazem zakwalifikowanym do głównego konkursu w Cannes. Ostatnim filmem po polsku ubiegającym się o Złotą Palmę było „Przesłuchanie”, wcześniej „Krótki film o zabijaniu”. „Zimna wojna” będzie też pierwszą od czasu „Pianisty”, czyli od 16 lat, polską koprodukcją (do budżetu dołożyli się Francuzi i Brytyjczycy) startującą w canneńskim konkursie. Już same te liczby wskazują, że stało się coś wyjątkowego.
Przez niemal trzy ostatnie dekady polskie kino nie było właściwie obecne, by nie powiedzieć: nie było mile widziane, na Lazurowym Wybrzeżu. Selekcjonerzy tej najbardziej liczącej się imprezy filmowej na świecie sygnalizowali w ten sposób, że nie nadążało ono po przełomie za modnymi trendami. Przyznany w tym roku Srebrny Niedźwiedź (Grand Jury Prize) w Berlinie dla „Twarzy” Szumowskiej oraz wiele innych międzynarodowych nagród dla polskich filmowców świadczy jednak o czymś zgoła przeciwnym – że nasza kinematografia wraca do swojej świetności. Niezależnie więc od tego, czy i ewentualnie co „Zimna wojna” zdobędzie, film autora „Idy” stanowi tego dobitne potwierdzenie.
Choć polska prawica go nie cierpi, Pawlikowski uprawia kino autorskie wolne od ideologicznego zaangażowania. „Zimna wojna” to częściowo melodramat, ale dużo w nim też będzie muzyki i sporo metafizyki. Realizacja utrzymywana była jednak w tajemnicy. Pawlikowski ma specyficzny styl pracy. Nie trzyma się zbytnio scenariusza. Pozwala aktorom improwizować, nad wszystkim jednak sprawuje kontrolę.
O treści filmu wiadomo tyle, że to powrót do głębokiej komuny i ponowna próba rozliczenia tamtego okresu.