Osoby czytające wydania polityki

„Polityka”. Największy tygodnik w Polsce.

Wiarygodność w czasach niepewności.

Subskrybuj z rabatem
Kraj

Gry smoleńskie

Rosyjskie gry wokół Smoleńska

Rosjanie, mistrzowie w załatwianiu własnych interesów cudzymi rękami, musieli wyczuć destrukcyjną siłę tkwiącą w sporach wokół Smoleńska oraz podatność ludzi PiS na spiskowe teorie. Rosjanie, mistrzowie w załatwianiu własnych interesów cudzymi rękami, musieli wyczuć destrukcyjną siłę tkwiącą w sporach wokół Smoleńska oraz podatność ludzi PiS na spiskowe teorie. Igor Morski / Polityka
Dochodzenie do „prawdy smoleńskiej” nic nie wniosło do ustalenia przyczyn katastrofy z 2010 r., za to ułatwiło Rosji dzielenie Polaków.
Rosjanie doskonale zdają sobie sprawę z tego, co wywołuje w Polsce silne reakcje związane ze Smoleńskiem, i potrafią je podsycać.Marek Suchecki/Forum Rosjanie doskonale zdają sobie sprawę z tego, co wywołuje w Polsce silne reakcje związane ze Smoleńskiem, i potrafią je podsycać.
Zadaniem argentyńskiego prawnika Luisa Moreno Ocampo było odzyskanie wraku.Jerry Lampen/Forum Zadaniem argentyńskiego prawnika Luisa Moreno Ocampo było odzyskanie wraku.

Artykuł w wersji audio

Moskwa, 12 stycznia 2011 r. W siedzibie Międzypaństwowego Komitetu Lotniczego na Wielkiej Ordince Tatiana Anodina prezentuje ustalenia rosyjskich ekspertów badających przyczyny katastrofy smoleńskiej. W pewnym momencie wypowiada słowa, które rozpętają w Polsce burzę: „Zgodnie z ekspertyzą psychologów obecność dowódcy wojsk lotniczych [gen. Andrzeja Błasika – red.] oznaczała presję na podjęcie decyzji o dalszym schodzeniu do lądowania i lądowaniu niezależnie od okoliczności. We krwi przełożonego pilotów znaleziono alkohol etylowy, 0,6 promila”. Czyli – według ekspertów – tyle, ile po wypiciu dwóch piw lub stu gramów wódki. A więc nie dość, że polski generał był pod wpływem alkoholu – co okazało się nieprawdą – to jeszcze kazał lądować mimo złych warunków. Na temat odpowiedzialności rosyjskich kontrolerów nie padło nawet słowo.

Dwa zdania szefowej MAK dla części społeczeństwa stały się na lata dyżurnym dowodem na nieszczere intencje Rosjan, ale także polskich władz. Te o prezentacji raportu dowiedziały się dopiero poprzedniego dnia. Bezradnie patrzyły na to, jak rozlewa się tsunami, gdy premier Donald Tusk w pośpiechu wracał z urlopu we Włoszech. Były polski dyplomata, który w tamtym czasie zajmował się sprawami rosyjskimi: – Zaskoczyli nas kompletnie.

To była pierwsza z wielu rosyjskich zagrywek, które, wykorzystując emocje towarzyszące Smoleńskowi, wywoływały zamieszanie i nieporozumienia wśród politycznych elit i społeczeństwa. Już za pierwszym razem Rosjanie mianowali Tuska „współodpowiedzialnym za manipulacje Anodiny”. Taką narrację PiS powtarzał latami.

Rosjanie, mistrzowie w załatwianiu własnych interesów cudzymi rękami, musieli wyczuć destrukcyjną siłę tkwiącą w sporach wokół Smoleńska oraz podatność ludzi PiS na spiskowe teorie. I doskonale to wykorzystali. – Można mówić w tym przypadku o zmowie, choć nie oznacza to zawarcia jakiegoś porozumienia. Rosja widząc, czego chce druga strona, wie, jak jej to podrzucić. I nawet jeśli ktoś w PiS domyśla się źródła, nie ma to większego znaczenia, jeżeli tylko cokolwiek przyda się do walenia w przeciwnika – twierdzi analityk jednej ze znanych organizacji zajmujących się Rosją.

Korzyści z napięcia

Od chwili ogłoszenia raportu przez MAK Rosjanie regularnie grają kartą smoleńską, wszystko zgodnie z celami i regułami nowoczesnej wojny informacyjnej. Dopiero ostatnio poznajemy techniki rosyjskich operacji specjalnych, mających wpływać na opinie i zachowania społeczeństw Zachodu. Russiagate w USA, brexitowe referendum w Wielkiej Brytanii, wybory we Francji – wszędzie tam rosyjskie portale, media, farmy trolli, agenci wpływu pozostawili swoje ślady. – Nasza antyrosyjskość i ta postawa ofiary, z którą nie możemy się rozstać, są bardzo nęcące dla rosyjskich władz. Dlaczego by mieli tego nie wykorzystać? – mówi dr Kazimierz Wóycicki ze Studium Europy Wschodniej UW.

Po katastrofie 10 kwietnia polski rząd długo miał nadzieję, że przyczyny tragedii da się wspólnie wyjaśnić bez większych nieporozumień. Pierwsze sygnały, że jednak może być inaczej, pojawiły się już podczas wspólnego dochodzenia na lotnisku w Smoleńsku. Rosjanie skrupulatnie pilnowali, by Polacy nie dowiedzieli się zbyt dużo i przypadkiem nie zebrali dowodów na winę kogokolwiek z ich strony. W polskie ręce nigdy nie trafił zapis wideo, który utrwalał pracę kontrolerów na wieży, nasi eksperci nie zostali też dopuszczeni do tzw. oblotu kontrolnego, który miał sprawdzić, jak działały urządzenia nawigacyjne, w tym radar. – Gdy próbowaliśmy dowiedzieć się czegoś więcej, natychmiast odzywał się przedstawiciel MAK, mówiąc, że to niezgodne z załącznikiem 13. do konwencji chicagowskiej, na podstawie której badane były przyczyny katastrofy – wspomina osoba, która była wtedy blisko naszej ekipy.

Jej zdaniem Rosjanie wyciągnęli wnioski nie tylko z pierwszych teorii spiskowych pojawiających się w Warszawie, ale i z nieporozumień w polskiej ekipie wysłanej do Rosji. – Jestem na 99 proc. pewny, że pomieszczenie na terenie sztabu lotniska, w którym pracowali nasi ludzie, było na podsłuchu. Rosjanie wiedzieli więc o tarciach między członkami naszej ekipy, wiedzieli, że traktujemy sprawę katastrofy i każdy dowód niesłychanie poważnie – twierdzi nasz rozmówca. – U nich na początku był szok, dlatego byli bardzo otwarci i np. zgodzili się na skopiowanie rozmów kontrolerów. Potem się otrząsnęli i zaczęli kalkulować na chłodno – dodaje członek polskiej ekipy, która badała przyczyny katastrofy.

Mimo to aż do konferencji Anodiny współpraca układała się na tyle dobrze, że – jak twierdzi jeden z naszych rozmówców – Rosjanie sugerowali, że możliwy jest wspólny raport o przyczynach katastrofy. Co więcej, uwzględniający polskie uwagi do jego projektu, które komisja Millera wysłała do Moskwy. Z naszych informacji wynika, że sprawa była otwarta jeszcze w grudniu 2010 r., czyli na kilka tygodni przed konferencją Anodiny. Co więc się stało? Kto zdecydował, by się z tego wycofać? A może to była tylko zasłona dymna, by uśpić naszą czujność? – Z perspektywy czasu trzeba się cieszyć, że nie było wspólnego raportu, bo dziś członkowie komisji Millera pewnie oglądaliby świat zza krat, oskarżeni o szpiegostwo lub zdradę dyplomatyczną – mówi Maciej Lasek, który zasiadał w komisji Millera.

Raport MAK był pierwszą i najpoważniejszą z serii „wrzutek”, którymi od ośmiu lat regularnie częstują nas Rosjanie. Odbywa się to zwykle według podobnego schematu. Najważniejszym elementem są media, niekoniecznie wprost związane z Kremlem, często anonimowe strony w internecie, którym w Rosji w określonych sytuacjach i sprawach „na wiele się pozwala”. To właśnie głównie na nich publikowane są zdjęcia uderzające we wrażliwe „smoleńskie” punkty. Dobierane tak, by można było je wykorzystać przeciwko polskim władzom, na przykład sugerując, że coś ukrywają. Tak było ze słynnymi zdjęciami z miejsca katastrofy, wrzuconymi do sieci przez pewnego „blogera” ponad dwa lata po tragedii – m.in. pokazywały ciało jednej z ofiar, przedstawianej jako „oficer BOR”, rzekomo ze śladami postrzału na głowie. Miał być to „dowód” na to, że część ofiar przeżyła, tylko zostały „dobite”. Ta sensacyjna teoria obiegła prawicowy internet, podchwycona i kolportowana m.in. przez Antoniego Macierewicza. Tego typu publikacje media sprzyjające PiS rozpowszechniają błyskawicznie. Przy czym media te nie atakują Rosjan, ale zwykle Platformę.

Z małą pomocą przyjaciół

Tak jest właściwie za każdym razem, gdy z Rosji wypływa cokolwiek związanego ze Smoleńskiem. Na przykład zdjęcia wykonywane przez Rosjan na miejscu katastrofy. Gdy pojawiła się fotografia ciała prezydenta przykrytego białym płótnem, leżącego na czarnej folii, politycy PiS i prawicowe media powtarzali przez lata, że leżało w błocie, gdy Tusk ściskał się z Putinem.

„Makabra w moskiewskim prosektorium. Polski rząd nie przypilnował niczego. Ani identyfikacji ciał, ani sekcji zwłok”, „Tego nie da się obronić. Wstrząsające zdjęcia z moskiewskiego prosektorium i brak skruchy Ewy Kopacz”, „Piekielne prosektorium” – to tytuły z tygodnika „wSieci” i serwisu wPolityce.pl, który publikował zdjęcia z moskiewskiego prosektorium w czerwcu zeszłego roku. Oczywiście nie podając, skąd je ma. Według osób, które uczestniczyły w identyfikacji, mogli je wykonać Rosjanie lub technik polskiej żandarmerii. – Na tych zdjęciach nie ma nic drastycznego, widać rutynowe, spokojne działania. Ale tekst jest zupełnie inny, ostry, nieodpowiadający kompletnie temu, co jest na obrazku – twierdzi jeden z naszych rozmówców, obecny wówczas na miejscu.

„Wchodzi Rosjanin i ciężki czarny worek rzuca pod ścianę. Niedbale, więc ten się osuwa. Kopie go raz i drugi, przeklinając przy tym pod nosem. Ktoś mu pokazuje karteczkę z nazwiskiem. Czy wiesz, kogo kopiesz? To polski dowódca wojskowy! Macha tylko ręką i odchodzi po kolejny worek z kolejnymi szczątkami… No właśnie, worek! Nie taki, jak na zwłoki, lecz przeznaczony na śmieci!” – ekscytowali się publicyści wPolityce.pl. Tyle że do worków, które Rosjanie używali w prosektorium i układali pod ścianą, wkładano również rzeczy należące do ofiar. W tym przypadku – jeśli w ogóle takie zdarzenie miało miejsce – mogło chodzić o mundur jednego z generałów.

Po publikacji zdjęć prokuratura nie wszczęła żadnego postępowania, choć zdjęcia są prawdopodobnie częścią dokumentacji dowodowej w śledztwie smoleńskim. Za to przyjęła zawiadomienie podkomisji smoleńskiej MON, która po wywiadzie udzielonym agencji RIA Nowosti – także w czerwcu 2017 r. – przez szefa komisji technicznej MAK Aleksieja Morozowa stwierdziła, że komisja Millera ukryła ważne dowody. Prawdopodobnie chodziło o ten fragment rozmowy, w którym rosyjski ekspert mówił o rozpadaniu się samolotu w powietrzu, w wyniku czego „zarejestrowano informację o uszkodzeniu systemów, w tym silnika i radiowysokościomierza”. Miało to być według ludzi Macierewicza jednym z dowodów na wybuch.

Warto w tym miejscu przypomnieć, kim są niektórzy z rosyjskich ekspertów. W podkomisji smoleńskiej zasiadał m.in. Andriej Iłłarionow, czyli w latach 2000–05 szef doradców ekonomicznych prezydenta Putina. Choć nic nie wiadomo o jego doświadczeniu w badaniu katastrof lotniczych, w 2014 r. mówił w TVN, że „żadne drzewo, żadna brzoza nie była w stanie zniszczyć skrzydła takiego samolotu. To jest absolutnie jasne. I dlatego musimy wiedzieć, co się naprawdę stało”. Krótko mówiąc, słowa miłe dla wszystkich zwolenników teorii spiskowych, mające jednak dodatkową moc – bo wypowiedziane przez byłego człowieka Putina.

Iłłarionow na co dzień pracuje w libertariańskim think tanku Cato Institute w Waszyngtonie, publikującym analizy, którym Kreml mógłby tylko przyklasnąć: m.in. podważające sens rozszerzenia NATO, istnienia samego Sojuszu i obecności wojsk amerykańskich w Polsce. W czasie protestów na kijowskim Majdanie Iłłarionow stał się aktywny na Ukrainie, jednak Ukraińcy w końcu zaczęli nazywać go „kretem Kremla” oraz „rosyjskim agentem wpływu”. Powodem były jego wypowiedzi, które bardziej siały zamęt, strach przed Rosją i podejrzliwość co do intencji Zachodu, niż tłumaczyły pomajdanową rzeczywistość.

Iłłarionow został ekspertem podkomisji MON na początku 2016 r. Jest jednym z najbardziej tajemniczych jej członków – trudno znaleźć jakiekolwiek jego wypowiedzi w tej roli, nie wiadomo nawet, czym się zajmował, i czy w ogóle w niej jeszcze zasiada. MON konsekwentnie milczy w tej sprawie. Iłłarionow również.

Drugim tajemniczym człowiekiem Macierewicza powiązanym z Kremlem jest były główny prokurator Międzynarodowego Trybunału Karnego w Hadze Luis Moreno Ocampo. Jak ogłoszono publicznie, zadaniem argentyńskiego prawnika było odzyskanie wraku. W sumie można by powiedzieć, że sprawa trafiła w dobre, bo prorosyjskie, ręce. O Rosji Putina Ocampo wypowiada się raczej ciepło (także już po aneksji Krymu i zajęciu części Donbasu – w prokremlowskim serwisie sputniknews.com).

Ale tak jak w przypadku Iłłarionowa, nic nie wiadomo na temat tego, jakie dokładnie zlecenia wykonał i jakie wynagrodzenia otrzymał. Wiadomo tylko, że wrak do dziś jest w Rosji.

Wrakiem i pomnikiem

Rosjanie doskonale zdają sobie sprawę z tego, co wywołuje w Polsce silne reakcje związane ze Smoleńskiem, i potrafią je podsycać. Gdy „wSieci” opublikowały pierwszy materiał ze zdjęciami z prosektorium, już następnego dnia (!) dziennik „Izwiestja” „znalazł” protokół podpisany przez polskich i rosyjskich wiceministrów spraw zagranicznych, rosyjską wiceminister zdrowia i polskiego wiceszefa resortu spraw wewnętrznych. Było w nim m.in. zdanie, że „w trakcie prowadzenia czynności procesowych w zakresie identyfikacji zwłok Strona Polska nie zgłaszała pretensji i uwag wobec Strony Rosyjskiej dotyczących przeprowadzonych czynności i ich rezultatów”.

Warto dodać, że „Izwiestia” to nie żadna mało istotna rosyjska gazeta, tylko dziennik należący do holdingu Nacjonalnaja Media Gruppa, w której szefową rady dyrektorów jest sama Alina Kabajewa, domniemana partnerka życiowa Władimira Putina.

Te same „Izwiestia” odpowiedziały też na zarzuty ze strony Macierewicza, przedstawione w siódmą rocznicę katastrofy, że to w zakładach w Samarze, gdzie remontowany był prezydencki tupolew, doszło rzekomo do podłożenia „bomby termobarycznej”. Jako dowód na brak jakichkolwiek wątpliwości ze strony Polski co do przygotowania samolotu, gazeta pokazała kopię przejęcia Tu-154M przez nasze wojsko.

Równie umiejętnie Rosja posługuje się w swojej grze z Polską wrakiem tupolewa oraz kwestią upamiętnienia miejsca katastrofy. Zwrot szczątków maszyny złożonej na lotnisku w Smoleńsku stał się niemal sprawą narodową, PiS wyniósł szczątki do rangi relikwii, ale i koronnego dowodu na zamach (mimo że badania przeprowadzone przez polskich ekspertów jednoznacznie taką możliwość wykluczyły). Będąc w opozycji, PiS zarzucał PO co najmniej brak zaangażowania w staraniach o zwrot rozbitej maszyny. Nacisk był tak silny, że – jak mówią nasi dyplomaci – rządzone przez Radosława Sikorskiego, a potem Grzegorza Schetynę MSZ nakazało kolejnym ambasadorom w Moskwie podejmować temat zwrotu podczas wszystkich oficjalnych rozmów z Rosjanami. Jak wynika z informacji, które otrzymaliśmy z MSZ, od zakończenia postępowania przez MAK polscy dyplomaci różnego stopnia zrobili to co najmniej 25 razy, wysłali też co najmniej siedem not dyplomatycznych. – Podczas rozmów Rosjanie kiwają głowami, mówią, że tak, to ważna sprawa, ale przecież są procedury, trzeba najpierw skończyć śledztwo – wspomina Katarzyna Pełczyńska-Nałęcz, ambasador RP w Rosji w latach 2014–16.

O tym, kiedy to nastąpi, dziś nie mówi nikt. Milczy Komitet Śledczy Federacji Rosyjskiej, któremu zadaliśmy to pytanie. – Dopóki ta sprawa będzie tak mocno rozgrzewać emocje, nie ma szans byśmy dostali wrak. Rosjanie po prostu nie oddają takich fantów. To wbrew ich mentalności. A jeśli to robią, to sprzedają bardzo drogo – tłumaczy znawca spraw rosyjskich zbliżony do rządu. Podstawowym warunkiem ma być odstąpienie przez Polskę od oskarżenia, a tym samym obciążenia współwiną za katastrofę jakiegokolwiek obywatela Rosji. – Rosjanie otwartym tekstem mówili nam, że wrak oddadzą, ale dopiero, jak my zamkniemy śledztwo. Bo inaczej będziemy go politycznie rozgrywać przeciwko nim – relacjonuje analityk.

Tak jak od lat nic nie zmienia się w kwestii wraku, tak żadnego postępu nie widać w sprawie budowy pomnika na miejscu katastrofy, choć konkurs został rozstrzygnięty już w 2012 r. Jednak od tamtej pory nic w sprawie nie drgnęło, mimo wielu monitów w tej sprawie ze strony naszego MSZ. Rosjanie najpierw mówili, że pomnik jest zbyt duży, teraz w ogóle nie odpowiadają na zaproszenia do podjęcia rozmów. Co więcej, rosyjskie władze sprzedały fragment terenu, na którym doszło do katastrofy, prywatnej firmie. Ta pod pretekstem budowy gazociągu zagrodziła wejście blaszaną bramą.

W efekcie teren katastrofy pozostaje niezagospodarowany, a jedynym upamiętnieniem jest polny kamień z tablicą przytwierdzoną przez Rosjan w pierwszą rocznicę katastrofy. – To rodzaj retorsji za to, że w Polsce rozbierane są pomniki upamiętniające żołnierzy radzieckich. Ale też rodzaj targu z ich strony: zgodzimy się na pomnik, jak na przykład obiecacie, że nie będzie na nim żadnych nawiązań do zbrodni katyńskiej – twierdzą nasi rozmówcy, znający kulisy rozmów.

Trudno dziś sobie wyobrazić, by PiS, który sprawę wraku i pomników postawił na ostrzu noża, poszedł na większe ustępstwa. Dla jego elektoratu byłaby to zwyczajna zdrada, a dla opozycji broń atomowa. Mimo to w Warszawie aż huczy od pogłosek, że PiS chciałby się z Rosją dogadać, by zaliczyć choćby jeden namacalny sukces na „odcinku smoleńskim” (mówi się o „wariancie węgierskim”, czyli wspólnych przedsięwzięciach gospodarczych, np. w energetyce). Ale usłyszeć można też teorie tylko na pierwszy rzut oka wyglądające na księżycowe, w rodzaju tej, że Rosja może oddać nam wrak z zaskoczenia, z dnia na dzień – „żeby zamieszać”, gdy temat smoleński już przygaśnie.

Na razie najwyraźniej mamy status quo, które zdaje się odpowiadać obu stronom, bo każda czerpie z tego korzyści. – Rosjanie mogą jątrzyć, kiedy zechcą – twierdzi znawca Rosji, bliski instytucjom rządowym. – Mają szuflady pełne różnych zdjęć, dokumentów, no i są trolle, które jeśli zajdzie potrzeba zaczną znów je publikować. Smoleńsk będzie w Polsce wybuchowym tematem w 20. i w 30. rocznicę katastrofy. To się długo nie skończy.

Polityka 14.2018 (3155) z dnia 03.04.2018; Temat tygodnia; s. 12
Oryginalny tytuł tekstu: "Gry smoleńskie"
Więcej na ten temat
Reklama
Reklama