Cieszyć się oczywiście trzeba. Polska potwierdza wreszcie dokonanie zakupu, który „od zawsze” uznawano za strategicznie ważny tak z wojskowego, jak politycznego punktu widzenia. System obrony antyrakietowej i powietrznej – bo Polska stawia w pierwszej kolejności właśnie na zdolność wykrywania i zestrzeliwania rakiet balistycznych – był priorytetem na liście zbrojeń od 20 lat.
Koszty takiego rozwiązania sprawiały jednak, że było nieosiągalne przez długi czas po wejściu do NATO, przynajmniej w planowanej, ambitnej postaci. Z rozmaitych powodów, w tym politycznych, w pierwszej kolejności postawiono na samoloty wielozadaniowe. F-16 stały się pierwszym polskim „kontraktem stulecia” (o wartości 3,5 mld dolarów). Dosłownie za kilka tygodni obchodzić będziemy piętnastolecie tej umowy! To pokazuje, ile czasu musi (?) minąć, by kraj o naszych możliwościach finansowych i takiej, a nie innej zdolności przygotowania kontraktów był w stanie podjąć kolejne tej skali wyzwanie.
Dwie fazy kontraktu na patrioty
Skala będzie jednak dużo większa niż w przypadku F-16, przynajmniej w wymiarze finansowo-przemysłowym. Antyrakietowy kontrakt został podzielony na dwie fazy, z których pierwsza będzie kosztować około 5 mld dolarów – ile dokładnie, dowiemy się dzisiaj. Druga faza może kosztować drugie tyle albo więcej, w sumie więc możemy się liczyć z ceną trzykrotnie większą niż w przypadku samolotów.
Znaczącą częścią tych kosztów będzie wymagany przez Polskę transfer technologii w ramach offsetu, przy pomocy którego mamy nadzieję dokonać technologicznego skoku w zbrojeniówce. Jeśli chodzi o sam sprzęt, liczby nie są imponujące. Cała „Wisła” to 16 radarów, wokół których skupione są tak zwane jednostki ogniowe, każda wyposażona w cztery wyrzutnie (o ile finalnie ustalona konfiguracja nie będzie inna). Tylko część z 64 wyrzutni będzie strzelać antybalistycznymi pociskami PAC-3 MSE, których kupujemy 208 sztuk w wersji bojowej (plus 11 szkolnych). Reszta ma być w przyszłości uzbrojona w polskiej produkcji pociski SkyCeptor, oparte na izraelsko-amerykańskiej konstrukcji.
Pociski te będą najbardziej zbliżone do izraelskiego Stunnera z systemu Proca Dawida, choć najprawdopodobniej nie dostaniemy całej jego technologii. Podstawowym elementom systemu towarzyszą dziesiątki pojazdów, systemów łączności, masztów, anten, kontenerów, podwozi i masa innego sprzętu, bez którego system obrony powietrznej nie zadziała. Tak, to bardzo skomplikowany mechanizm.
Polski przemysł będzie się rozwijał?
Polska postawiła na budowę – dzięki temu zakupowi – własnych kompetencji przemysłowych. Chodzi o to, by kiedyś – minimum za dekadę – być w stanie budować własne pociski i radary o zasięgu większym niż to, co w wojskowej terminologii określa się jako zasięg krótki. Część komponentów systemu „Wisła” ma już powstać w oparciu na polskim przemyślie, dlatego docelowa konfiguracja jest sprawą odległą. Na początek kupujemy wprost od Amerykanów komponenty dla czterech jednostek ogniowych, czyli cztery radary i 16 wyrzutni z niezbędnym zapleczem. Wkład polskiego przemysłu w tej fazie będzie, ale ograniczony do technologicznie mniej skomplikowanych komponentów, takich jak wyrzutnie, maszty, łączność.
Niewysoka wycena offsetu (niecały miliard złotych na umowę wartą ok. 15 mld) świadczy o niewielkim transferze technologii. To jednak nie tyle zawód, ile racjonalizacja podejścia, do której namawiali nas Amerykanie.
Po pierwsze, offset słono kosztuje, a nasz budżet nie jest z gumy. Po drugie, w kontekście kosztów ważniejsze, jeśli już płacimy za technologie, to warto mieć gwarancję ich wchłonięcia i zastosowania w praktyce. Tej gwarancji polski przemysł na obecnym poziomie nie daje w stopniu wystarczającym, by zawierzyć mu miliardy. Pierwsza faza kontraktu ma więc być po części poligonem doświadczalnym dla relacji zagraniczny dostawca – polski przemysł. Wnioski z najbliższych miesięcy współpracy będą wykorzystane w toku finalnych negocjacji drugiej fazy, najwcześniej za rok.
Fazy kontraktu
Produkcja zestawów dla Polski nie zacznie się bowiem natychmiast. Częściowo dlatego, że nieco się spóźniliśmy. Przed Polską zamówienie na patrioty w obecnej konfiguracji podpisały zarówno Rumunia, jak i Szwecja, pełną parą idzie produkcja dla bliskowschodnich klientów Raytheona. Cztery radary dla Polski to nie wielki problem, ale na swoją kolejkę muszą poczekać. I tak dłużej potrwa współprodukcja sprzętu oparta na licencjach Raytheona w polskich zakładach. Potem trzeba będzie jeszcze dokonać tzw. integracji komponentów, których konfiguracja jest unikatowa: radary i wyrzutnie Patriot połączone z systemem dowodzenia IBCS i strzelające wyłącznie pociskami PAC-3 MSE – to pierwsza faza.
Druga będzie jeszcze bardziej skomplikowana, bo do amerykańskiego sprzętu dołączą polskie radary wczesnego ostrzegania, pasywne systemy wykrywania i pociski SkyCeptor. W dodatku sam Raytheon musi dla Polski dokończyć opracowanie swojego radaru dookólnego. Ten obecny „widzi” tylko do przodu, w kierunku ustawienia głównej anteny ścianowej. Nowy radar miałby dodatkowe, mniejsze anteny po bokach z tyłu, co według zapewnień producenta da mu zdolność wykrywania celów w promieniu 360 stopni. Ma też być zbudowany z supernowoczesnych półprzewodników, zwiększających zasięg, zmniejszających zużycie energii i redukujących największą wadę obecnej konstrukcji – awaryjność.
O ile to wszystko się uda i jeśli Polska uzyska wystarczające gwarancje dostępu do tych technologii, kontraktu na drugą fazę należy oczekiwać za rok, może tuż przed wyborami. Choć wcale nie jest to przesądzone.
W tzw. obiegu nie brakuje opinii – wśród wojskowych i przedstawicieli biznesu zbrojeniowego – że teraz Warszawa odtrąbi sukces i ogłosi pauzę na zastanowienie. Po części będzie ona uzasadniona. W USA trwają analizy i przymiarki do ostatecznej konfiguracji nowego systemu obrony powietrznej. Polska w pierwszej fazie kontraktu „Wisła” pozyskała jego dwa istotne elementy: pociski antyrakietowe PAC-3 MSE i system dowodzenia IBCS. Ale Amerykanie sami nie zdecydowali jeszcze, jaki radar obsłuży nowy system – modernizacja czeka też wyrzutnię pocisków.
Raytheon przekonuje, że jego model – z trzema stałymi antenami – ma największe szanse w konkursie US Army i Polska nie powinna się wahać z jego zakupem. Ale dziwnym trafem w wymogach offsetowych Warszawa zapisała również obracającą się antenę, co może oznaczać, iż zostawia sobie swobodę wyboru na wypadek, gdyby w USA wygrał projekt Northropa lub Lockheeda – w których anteny radarowe się kręcą.
Niestety dla Polski wybór radaru w USA jest odsuwany i na pewno nie nastąpi przed momentem przewidywanego zakończenia negocjacji o drugiej fazie „Wisły”. To stawia Warszawę przed wyborem: ryzykować zakup radaru Raytheona i bycie jego jedynym użytkownikiem – jeśli przegra w Stanach – czy czekać jeszcze kilka lat. A może zapisać w kontrakcie z rządem USA dostawę warunkową? Wyzwanie dla negocjatorów nie lada i niejedyne. Druga faza „Wisły” jeszcze bardziej niż pierwsza skupi się na kwestiach przemysłowych, bo póki co w ramach offsetu i transferu technologii nie zagwarantowaliśmy sobie kluczowych kompetencji w budowie radarów i rakiet. W ślad za pożądanym „zwrotem przemysłowym” pójdą jednak koszty. Czy budżet MON nie pęknie? Może lepiej poczekać na zapisany w ustawie wzrost finansowania obronności powyżej 2 proc. PKB? Odpowiedzi na te pytania będą musiały paść, gdy z głów wywietrzeje szampan po – zasłużonych – toastach w środę wieczór.
Jakie terminy i jakie trudności?
Trzeba bowiem sobie jasno powiedzieć, że nawet jeśli dostawa pierwszej transzy będzie terminowa i zacznie się w roku 2022, na pełną gotowość nawet pierwszych dwóch baterii systemu poczekamy dłużej, nie mówiąc o wszystkich ośmiu bateriach, wyposażonych już w nowe radary i pociski SkyCeptor. Z przyczyn technicznych dostawa „Wisły” w jej docelowej konfiguracji nie będzie możliwa przed połową przyszłej dekady, a i to przy braku opóźnień, które przecież są raczej normą w tego typu skomplikowanych zamówieniach zbrojeniowych. Opóźnić może się budowa radaru dookólnego lub jego wybór – jeśli Polska zdecyduje się czekać na USA. Trudności może napotkać integracja z systemem izraelskiego pocisku, nie mówiąc o jego produkcji w Polsce.
Nie wiemy też ostatecznie, jak sprawdzi się IBCS – mimo że mamy go dostać w pierwszej kolejności. Konfiguracja polskiej wersji Patriota będzie nowatorska i unikatowa, a to niesie ryzyka. Amerykański Defense News określił polski zakup jako hybrydowy, dotyczący systemu, który nie istnieje – i samo to określenie powinno nam dawać do myślenia. System „Wisła” ma w sobie ogromny potencjał, ale i duże ryzyka. Aby uniknąć rozczarowania, powinniśmy dać sobie przynajmniej dekadę na uruchomienie pierwszych baterii. Będzie dobrze, jeśli cały system będzie w pełni operacyjny do końca lat 20.
A przecież nawet wtedy nie zapewni Polsce całkowitej ochrony. Sformułowanie „tarcza” – używane w uproszczonym, publicystycznym opisie systemów obrony antyrakietowej – jest co najmniej na wyrost. Cztery sektorowe (patrzące w przód) radary i 16 wyrzutni kupowanych w pierwszej fazie kontraktu to tak naprawdę potencjał mogący służyć obronie jednego obszaru o strategicznym znaczeniu – na przykład Warszawy. Ile na sztabowych mapach jest takich strategicznie ważnych miejsc, to informacja tajna, ale każdy z nas może sprawdzić, gdzie i jakie mamy w Polsce ważne instalacje, bazy wojskowe, lotniska, porty, ośrodki władzy.
Dla szczelnego przykrycia kraju nie wystarczy i osiem baterii, to jedynie absolutne minimum, i to przy założeniu, że wszystkie jednostki ogniowe dysponują dookólnymi radarami. A tak w przypadku Polski nie będzie, bo kupowane w pierwszej fazie radary sektorowe zostaną w systemie, chyba że zdecydujemy się je wymienić lub zmodernizować za dodatkową opłatą. Amerykanie zastrzegli bowiem, że ich od nas nie odkupią, co było rysą na tak chwalonym zeszłorocznym porozumieniu międzyrządowym, ogłoszonym w przeddzień wizyty prezydenta Donalda Trumpa.
A więc dwie baterie nie mają sensu wojskowego i niewielki przemysłowy, biorąc pod uwagę koszty zakupu. Dlatego tak ważna, decydująca o potencjale obronnym i technologicznym, będzie druga faza.
Co musimy sobie zbudować?
Tyle że równocześnie z nią trzeba, opierająca się na części technologii od Amerykanów, budować system niższej warstwy obrony – służący walce z bardziej klasycznymi celami powietrznymi. To nawet nie tyle samoloty, których zwalczaniu służy przecież klasyczna obrona powietrzna oparta na myśliwcach, ile dużo mniejsze, trudniej wykrywalne, wolniej i niżej latające cele: drony i pociski samosterujące.
Nasz potencjalny przeciwnik ma bogaty arsenał tych ostatnich, rozbudowuje też systemy latających bezzałogowców różnego typu. To broń stosunkowo tania, więc można jej wyprodukować setki i tysiące sztuk. System obrony też musi być więc gęsto nasycony radarami i wyrzutniami pocisków.
Na szczęście koszty obrony powietrznej krótkiego i bliskiego zasięgu są dużo niższe od systemów antyrakietowych, ale dla pokrycia obszaru zapewniającego wiarygodne odstraszanie i skuteczne odparcie ataku krótki zasięg trzeba liczyć w dziesiątkach baterii. Nasz planowany system „Narew” miałby liczyć 19 baterii o na razie nieznanej liczbie wyrzutni. Ich koszt szedłby w miliardy, choć, rzecz jasna, nie tak grube jak w przypadku „Wisły”.
Offset podpisany w zeszłym tygodniu z amerykańskimi dostawcami przewiduje przekazanie polskiej zbrojeniówce technologii rakiet krótkiego zasięgu, ale czy podoła ona budowie całego systemu? Kolejny kontrakt rakietowy może okazać się niezbędny, przymiarki do niego są zaawansowane. Jednak o planowanych dostawach „Narwi” na przełomie bieżącej i następnej dekady można już zapomnieć. Celem MON powinno być takie zgranie obu zakupów, by w drugiej połowie lat 20. Polska miała trójwarstwowy system obrony powietrznej: do zwalczania rakiet balistycznych, samolotów na średnim pułapie oraz nisko i wolno lecących celów powietrznych, który częściowo jesteśmy w stanie wyprodukować sami. To nie marzenie militarnych utopisów, to konieczność frontowego kraju NATO, nie tylko ze względu na ochronę własnego terytorium, ale również z myślą o sojusznikach.