Artykuł w wersji audio
Zasady są dwie. Po pierwsze, Polacy jako naród są niewinni. Po drugie, nawet jeśli ten czy ów rodak coś ma za uszami, to odpowiedzialność ponosi wyłącznie jako jednostka. Przeważnie zresztą sprowadzona na złą drogę przez wrogów.
Taki schemat odnajdziemy w większości tekstów Jana Żaryna, senatora PiS – choć bezpartyjnego. Głównego dziś ideologa bezgrzesznej polskości w obozie rządzącym. Który sam o sobie mówi, że jego zadaniem jest kreowanie „pozytywnych mitów” na temat polskości. Co nie jest takie proste, gdy jest się profesorem historii i trzeba dołożyć starań, aby każda teza poddana weryfikacji dała się obronić.
– Jest oczywiście napięcie pomiędzy naukową dociekliwością a popularyzatorskim obrazowaniem prawdy historycznej. Ale jestem za prawdą, tak zostałem wychowany – deklaruje prof. Żaryn.
Ale panu jakoś tak wychodzi, że nasi zawsze są niewinni. A to przecież niemożliwe, aby wielka zbiorowość przeszła przez dzieje bez skazy – zauważam.
– Przepraszam, ale jaki zbiorowy grzech polskiego narodu i państwa dałoby się porównać z grzechem III Rzeszy albo Rosji Sowieckiej? Pomijanie perspektywy państwowej byłoby fałszowaniem historii. Choć przyznaję, że może powinienem się zastanowić, czy nie popadam niekiedy w manierę obrony Okopów Świętej Trójcy...
Mitolog
Jego projekt uchwały na rocznicę Marca ’68 napisany został ściśle według autorskiej metody. Jest w tekście o tym, że Marzec „budował drogę do niepodległości”. Jest o milicyjnej pałce. Sporo o chwalebnej roli Kościoła, który stanął po stronie bitych studentów. Za to ani słowa o Adamie Michniku, Jacku Kuroniu i Karolu Modzelewskim.
O marcowym antysemityzmie tyle, że jakkolwiek „patologiczny”, to „nie reprezentował woli Narodu, a jedynie Moskwy”. Dostaje się zresztą obywatelom pochodzenia żydowskiego, że zamiast zarzucać antysemityzm komunistom, budowali na wygnaniu „czarną legendę o Narodzie”. Jednakowoż pod koniec autor przyznaje, że komuniści koniec końców byli Polakami, należy więc ofiary Marca ’68 oficjalnie przeprosić.
Projekt okazał się zbyt kontrowersyjny nawet dla samego PiS. Przegłosowano więc alternatywne stanowisko, a tekst Jana Żaryna zarzucono. Profesor nie ma o to żalu. Trudno, trzeba dalej robić swoje w mitach. Tworzyć pozytywne i rozbijać fałszywe. A może czasem warto trochę odpuścić i wyważyć racje? – Zostawiam to innym – odpowiada z uśmiechem.
I trzeba Żarynowi przyznać, że od lat jest konsekwentny. Z akademickiej niszy wyszedł w 2000 r., gdy Paweł Machcewicz wziął go do Biura Edukacji Publicznej w budowanym wtedy IPN. W pluralistycznie dobranym zespole miał reprezentować wrażliwość narodowo-katolicką. Sześć lat później decyzją prezesa Janusza Kurtyki już sam stanął na czele BEP. W tamtych czasach IPN poszedł twardym prawicowym kursem. Wejście Żaryna w politykę było już pewnie kwestią czasu.
Pozostaje bezpartyjny, ideowo bliższy jest Markowi Jurkowi niż Jarosławowi Kaczyńskiemu. W sposób nietypowy łączy fanatyczny nieraz pryncypializm z osobistym urokiem. „Uprzejmy, kulturalny, nie obraża się” – tak opisują go koledzy po fachu. Lojalny wobec dawnych współpracowników – chyba że na przeszkodzie stanie Sprawa. Tak było z Machcewiczem, którego rząd PiS odwołał ze stanowiska Muzeum II Wojny Światowej, a jako pretekst posłużyła m.in. krytyczna ekspertyza Żaryna wytykająca placówce deficyt wrażliwości na polską martyrologię. – Bardzo Pawła szanuję, wiele się od niego nauczyłem w IPN. Ale nie mogłem inaczej – zapewnia.
I pewnie tak samo należy traktować jego ostre publiczne wypowiedzi. Choćby niedawna, gdy zasugerował wydalenie z Polski izraelskiej ambasador. Anna Azari naraziła się Żarynowi dostrzeżeniem antysemickich demonów w polskim życiu publicznym. A to przecież jeden z najgorszych fałszywych mitów, więc trzeba było zareagować.
Szlachcic
Opowiada, że od dziecka czuł się jakiś inny. W podstawówce pani zadała raz dzieciom wredne pytanie: czy wykonają polecenie rodziców, mając pewność, iż nie mają oni racji? Mały Jaś jako jedyny w klasie odparł, że rodziców należy słuchać zawsze.
W ogólniaku był już dumny ze swojej odmienności kulturowej. Skąd się wziąłeś? – zapytał nauczyciel. Odparł: ze stosunków ziemiańsko-szlacheckich.
Żarinowie byli zbuntowanymi rosyjskimi bojarami, którzy przed wiekami schronili się w Rzeczpospolitej przed gniewem cara. Ojciec Stanisław działał przed wojną w ONR. W 1939 r. podczas kawaleryjskiej szarży granat rozerwał pod nim konia, lecz sam przeżył. Zrobił konspiracyjny dyplom z architektury i ożenił się z Aleksandrą, z domu Jankowską, której rodzinę Niemcy wygnali z majątku w Wielkopolsce. Zamieszkali u krewnych w dworku w podwarszawskich Szeligach. Jeszcze za okupacji przyszły na świat pierwsze z pięciorga dzieci. Chociaż matka ukrywała również Irenkę i Lazara Engelbergów, za co po latach została uhonorowana Medalem Sprawiedliwych wśród Narodów Świata.
Gdy Stanisław poszedł do powstania, Niemcy aresztowali mu żonę. Wyszła na wolność dzięki zabiegom przypadkowo spotkanego kapitana Wehrmachtu. Jak się później okaże, dobroczyńcą był Wilm Hosenfeld. Ów legendarny „dobry Niemiec”, który uratował też życie Władysławowi Szpilmanowi.
Potem jednak do Szelig przybyli pijani enkawudziści. Tyle dobrego, że nie postawili od razu pod mur, tylko kazali się wynosić. W zrujnowanej Warszawie Stanisław zaszedł do powstającego Biura Odbudowy Stolicy i został jednym z najbliższych współpracowników Jana Zachwatowicza. Odbudował szereg kamieniczek na Starym Mieście. Wedle jego projektu zrekonstruowano też kolumnę Zygmunta. I to razem z krzyżem, którego początkowo nowa władza sobie nie życzyła. Dziś Stanisław Żaryn ma swoją ulicę na Mokotowie.
Jan przyszedł na świat w 1958 r. jako ostatni z rodzeństwa. Wyniósł z domu katolicyzm, endecką tradycję oraz wieloletnią więź z uratowanymi przez matkę Żydami.
Polak
To co peerelowskie, zdaniem Jana Żaryna, nie mieści się w zbiorze polskości. PRL była antypaństwem. Jej elity zasługują wyłącznie na wzięcie w cudzysłów. Spadkobiercy owych pseudoelit nadal zaś tkwią „w okopach wojny 1920 roku po stronie bolszewickiej oraz PKWN-owskiej racji stanu”.
Jeszcze parę lat temu potrafił oddać sprawiedliwość orientacjom politycznym, których specjalnie nie cenił. Ostatnio coraz rzadziej. We wstępie do wydanego niedawno zbiorku o żołnierzach wyklętych potrafił napisać o Jerzym Zawieyskim i Jerzym Andrzejewskim jako o „ludziach chorych, seksoholikach” (mając zapewne na myśli ich homoseksualną orientację). Szkicując środowisko „ludzi bezwzględnie nikczemnych, którzy zdradzali swych najbliższych”, zdeprawowanych, zasługujących na potępienie.
Ubabrani Peerelem należą bowiem do obozu zdrady narodowej. Suchą nogą przez komunę do polskości przejść mogły zdaniem Żaryna jedynie zwykłe rodziny, które „choć mocno zmaltretowane, pozostały wierne Kościołowi, tradycji i zwyczajom”. Szczególną estymą darzy jednak profesor emigrację. Pisał, że „na wychodźstwie jest najwięcej Polski”.
Katolik
Od dziecka był ministrantem. Podczas kolejnych papieskich pielgrzymek pomagał w kościelnej służbie porządkowej. W połowie lat 90. napisał pod okiem prof. Krystyny Kersten doktorat o Kościele w czasach stalinowskich. Pionierska praca z bogatymi źródłami cieszyła się w środowisku sporym uznaniem. Może nawet budziła zazdrość, gdyż łaski dostępu do kościelnych archiwów do dziś nie dostąpili nawet tak uznani badacze dziejów najnowszych jak Andrzej Friszke. Trzeba mieć wyjątkowo mocne dojście.
Żaryn sam je sobie wychodził. Jeszcze w latach 80. złapał grant na kwerendę archiwalną materiałów dotyczących prymasa Hlonda. Zdobył wtedy zaufanie prymasa Glempa i od tej pory kościelne archiwa stały przed nim otworem. Dziś sam pośredniczy we wprowadzaniu doń nowych adeptów.
Z pracą habilitacyjną było trochę gorzej. Porwał się na całościową monografię dziejów Kościoła w PRL. Praca okazała się nieco chaotyczna, a do tego ujawniło się pewne skrzywienie autora. Recenzujący pracę prof. Friszke pamięta wiele mówiącą wstrzemięźliwość w potraktowaniu porozumień kościelno-państwowych czasów Gomułki i Gierka. Zapewne zmąciły one autorowi wyidealizowany obraz katolicyzmu, który nie skalał się układami z komuną.
Podobnych kolizji i dziś zresztą nie brakuje. Profesorowi wyjątkowo nie przypadł do gustu ubiegłoroczny dokument Konferencji Episkopatu „Chrześcijański kształt patriotyzmu”, w którym biskupi odcięli się od nacjonalizmu i zaapelowali do rządzących o pojednanie z innymi narodami na gruncie uniwersalnej nauki Kościoła. Nie zabrakło też krytycznych uwag o „instrumentalizacji pamięci historycznej” oraz uproszczeniach i banalizacji tragizmu wojny w tak ostatnio modnych rekonstrukcjach historycznych.
Jan Żaryn oponuje: – Biskupi w zbyt wielkim stopniu przyjęli lewicowo-liberalną wykładnię nacjonalizmu. Ona w prostej linii wywodzi się z przedwojennej wykładni bolszewickiej, wedle której wszystkie orientacje poza kominternowską popadają pod faszyzm. Skoro ja nie wkładam pepeesowca Pużaka i komunisty Gomułki do jednego worka, tak samo oczekuję, że środowiska lewicowe nie będą utożsamiać Dmowskiego z Hitlerem.
A więc refleksji biskupów nie bierze pan pod uwagę?
– Kościół nie ma obowiązku słuchać Jana Żaryna. A ja nie mam obowiązku zgadzać się ze stanowiskiem, które nie należy do magisterium Kościoła.
Endek
Niektórzy pokpiwają, że jest „folklorystyczny”, czyli taki, któremu sentyment do tradycji „pana Romana” zastępuje konsekwencję politycznego myślenia. Sam Żaryn zresztą potwierdza, że integralnym endekiem nigdy nie był. Nie powie przecież złego słowa o nurcie insurekcyjnym, na negacji którego ojcowie założyciele Narodowej Demokracji konstruowali polityczną tożsamość. Ceni endeków za realizm i elastyczność. Można tym sposobem pogodzić antyrosyjską orientację Dmowskiego z antysowietyzmem szczególnie przez Żaryna cenionych Narodowych Sił Zbrojnych i Brygady Świętokrzyskiej (tym formacjom poświęcił kilka lat temu opasłą monografię).
Gdy w 2015 r. kandydował na senatora, na łamach „wSieci” ostrzegał PiS przed nadmiernym przechyłem w stronę „propaństwowej wizji piłsudczykowskiej”. Twierdził, że trzeba ją równoważyć myśleniem narodowym. Inaczej stanie się „antymotorem narodowego rozwoju”. W przeszłości zdarzało się zresztą pisać Żarynowi o Piłsudskim znacznie ostrzej – że swoją koncepcją omnipotentnego państwa „lekceważył Polaków”. Gdy współpracowali z Kurtyką w IPN, czasem na tym polu między nimi iskrzyło.
Jak można wywieść z tekstów Żaryna, endecja jest dla niego esencją polskości. Jeśli więc coś w tej tradycji zgrzyta, to winnych należy szukać gdzie indziej. Owszem, przyznawał profesor, oenerowskie bojówki przed wojną biły Żydów. Ale Żydzi, dodawał, też mieli swoje bojówki. Obie strony są więc kwita. A wszystko poszło na konto sanacji, która w latach 30. ograniczyła pole dialogu politycznego.
Podobnie jest z dzisiejszymi ruchami narodowymi. Jako naczelny endek PiS Żaryn zawsze znajdzie komplement dla pobratymców z Ruchu Narodowego bądź Młodzieży Wszechpolskiej. Za to osobnik, który spalił we Wrocławiu kukłę Żyda, nie był żadnym narodowcem, tylko „prowokatorem”.
Antysemityzm, zdaniem profesora, w ogóle u nas nie istnieje. Przed wojną były tylko napięcia ekonomiczne. W czasie wojny wychowanie katolickie przeważnie skłaniało Polaków do pomagania Żydom. Skala pomocy mogła być zresztą znacznie wyższa. Niestety, Żydzi w swej masie znajdowali się poza polską kulturą, więc bali się opuścić getto i nie dali sobie pomóc. „Siłą rzeczy Polacy tak naprawdę mogli udzielić pomocy tylko tym odważnym, którzy się na to zdecydowali”. Za Jedwabne odpowiadają rzecz jasna polscy kryminaliści sterowani przez Niemców. Szmalcownicy? „To był zawód wytworzony przez Niemców w patologicznej części społeczeństwa polskiego”.
Podobnie było po wojnie. Trochę Żydzi sami sobie zawinili, obsadzając najwyższe stołki w komunistycznym aparacie represji. Pogrom kielecki to oczywiście prowokacja. W 2008 r. Żaryn napisał, że tamtejsza społeczność żydowska stanowiła „margines nierzutujący na program dnia większości mieszkańców Kielc”. I dalej: „Zbrodnia, która się dokonała w pobliżu – po sąsiedzku, była równie obca jak jej ofiary. Została przeniesiona przez władze na poziom ogólnopolskiej gry politycznej, przerastającej swym rozmiarem dzień powszedni miasta”. Empatycznej reakcji na śmierć 37 niewinnych ludzi trudno się było doszukać.
Teraz trochę się cofa na wspomnienie tamtego tekstu. Może nieco przesadził? Niestety, gdy człowiek zmaga się z fałszywymi mitami, czasem traci dystans.
Optymista
Profesor odrzuca uwagę, że nieustępliwość w polityce historycznej zamyka drogę do kompromisu z sąsiadami. – A po co kompromis? – zżyma się. – Bogactwo polega na tym, żeby się rozpoznać, jak nas widzą inni. To nieprawda, że kompromisy zbliżają. One tak naprawdę oddalają. Bo nikt nie jest zadowolony, każdy musiał przecież z czegoś ustąpić. A potem rodzą się wyrzuty sumienia. Lepiej więc zachować dystans, mając poczucie, że dało się drugiej stronie dawkę prawdy o sobie.
I co z tego, skoro nie zostanie ona przyjęta, skoro brakuje wrażliwości na inne punkty widzenia?
– Wrażliwość to zupełnie inny temat. O wiele łatwiej wczuć się w racje drugiej strony, gdy nie są one papką kompromisową, gdzie mieszają się prawda z fałszem. Budowanie przestrzeni dialogu polega właśnie na tym, aby jednocześnie pokazywać wrażliwość własną i zarazem otwierać się na cudzą.
A gdyby ktoś powiedział teraz Ukraińcom: „Wybaczamy i prosimy o przebaczenie”, to pan by poparł taką ofertę?
– Oczywiście, choć to bardzo trudna sprawa. Przez lata przyzwyczailiśmy tamtą stronę, że akceptujemy jej historyczne fałszerstwa. Bariera ukraińskiego komfortu została przekroczona, dziś więc musimy domagać się od nich prawdy o zbrodniach na Polakach. W takim tekście musiałoby więc znaleźć się zdanie, że ludobójstwo nie podlega dyskusji.
No to żadnej dyskusji nie będzie…
– Trudno. Moja formacja jest to winna rodzinom wołyńskim, które w III RP są tym, czym były w PRL rodziny katyńskie. Nie ma innej drogi.
Tylko że najbardziej cieszy się z tego Rosja. Czy polityka historyczna powinna iść przed geopolityką?
– Żadna polityka oparta na nierozwiązanych problemach historycznych nie będzie skuteczna. Mamy tego dowód na odcinku polsko-izraelskim. Niby nasze relacje dopiero co były najlepsze w historii, a ustawa o IPN nagle okazała się iskrą, która wywołała pożar.
I warto było ją krzesać? Polska kolejny raz na przestrzeni ostatnich trzech wieków okazuje się krajem niedostosowanym, którego wrażliwości nikt nie rozumie. To się zawsze kończyło katastrofą!
– I powiem panu…, że ja te obawy rozumiem. Musimy sobie jednak zadać pytanie, czy da się w inny sposób egzekwować nasze prawo do suwerenności. Ja uważam, że nie da się. Jestem zresztą z natury optymistą. Choć wiem, że to jest gra o poważną stawkę i cały czas musimy uważać, czy nie jesteśmy nadmiernie nadęci. Szkoda tylko, że opozycja nie pomaga nam w korygowaniu kursu, bo zamiast ostrzegać, woli donosić.
A więc prawie już zbliżyliśmy się z profesorem do wspólnej konkluzji. Niestety, raz jeszcze na przeszkodzie stanęły obce siły...